W 2021 roku wziąłem udział w Półmaratonie Gęstwinami Murckowskimi. Ciekawa i wymagająca trasa plus znakomita organizacja spowodowały, że wkrótce po odebraniu medalu stwierdziłem, iż w przyszłym roku muszę to powtórzyć. Na początku lipca 2022 roku ponownie zaszyłem się więc w murckowskiej gęstwinie. Zważając na kleszcze i inną gadzinę, dzielnie walczyłem z licznymi podbiegami, kałużami i leśnymi duktami. Czy było równie fajnie? Czy pogoda dopisała? No i czy po biegu musiałem kupić Octanisept i maść na leczenie ran? I nawet gdy piszę te słowa, to zamiast chodzić, powłóczę kuśtykając? Zapraszam na skrót najważniejszych wydarzeń.
Po odbiór pakietu udałem się w dniu biegu. Niedługo po godzinie 9:00 zaparkowałem na niewielkim parkingu, który znajdował się nieopodal lodowiska w Parku Murcki. Pamiętam, że rok temu parking – z każdą kolejną minutą – coraz bardziej się zapełniał. Wolałem więc być wcześniej, niż później szukać wolnej przestrzeni. Takie to już moje zboczenie, że zawsze jestem sporo przed czasem.
Spryskałem kończyny preparatem odstraszającym komary, po czym skierowałem się w stronę niewielkiej polany. To właśnie tam rozstawiono kilka namiotów. W jednym z nich odebrałem pakiet.
Co znalazłem w papierowej torbie?
Numer startowy, zwrotny chip, kukurydziano-czekoladowy baton (?), wodę mineralną, a także fajny – zielony pasek na numer startowy. Wszystko ładnie z powrotem zapakowałem i udałem się do samochodu, w którym obejrzałem kilka zaległych filmów na YouTube.
Start zaplanowano na godzinę 11:00. Kwadrans po 10:00 rozpocząłem więc długi ceremoniał związany z przygotowaniem do startu.
Na pierwszy ogień poszedł wybór obuwia. W nocy padał deszcz. Obawiając się sporych kałuż i błota, wybrałem wariant z agresywnym bieżnikiem. Koniec końców okazało się, że spokojnie poradziłbym sobie w wysłużonych, asfaltowych Asicsach, a sięgnięcie po markę Kalenji, to był najgorszy z możliwych wyborów.
Przymocowałem numer i zacząłem zmierzać w stronę startu. Ponownie, jak w zeszłym roku, aby dotrzeć do bramy startowej, trzeba było pokonać tunel pod Drogą Krajową numer 86. Po jej drugiej stronie trafiłem na sporą grupę biegaczy.
Porozmawiałem z kilkoma z nich, po czym zabrałem się za rozgrzewkę. Jeszcze kilka dni temu w ogóle nie byłaby mi potrzebna. Było tak cholernie gorąco, że nie dało się wytrzymać. W dzień startu było już o wiele chłodniej. Jedyne moje zmartwienie było związane z wilgotnością, która ponoć hulała wśród drzew, mchu i paproci. Tak oświadczył mi jeden z organizatorów, gdy spytałem go o to, jak po nocnej ulewie wygląda trasa.
Przed godziną 11:00 ustawiłem się w pierwszej linii.
Chwilę później padł strzał startera, a ja pognałem przed siebie.
Jaki miałem plan na bieg?
W zeszłym roku, dosyć dla mnie niespodziewanie, zająłem 8 miejsce w klasyfikacji OPEN. Przy okazji prawie złamałem 1:30 h. W tym roku chciałem poprawić ten wynik. Pacemakera w Garminie ustawiłem więc na tempo 3:55 min/km, a co będzie, to będzie. Przecież powinno być ok? Skoro tak ładnie mi szły ostatnie biegi. Prawda, że tak będzie? Prawda to?!
No… jakby Ci to napisać Marku – nie, nie będzie 😉
Pamiętałem, że na początku trasy jest w miarę z górki i przy okazji niezwykle wąsko. Ostatnio bieg zaczynałem z jakiegoś trzeciego czy czwartego rzędu. Właśnie z uwagi na ten fakt, na samym początku miałem spore problemy z przyspieszeniem. Za żadne skarby nie byłem w stanie wyminąć wolniejszych biegaczy. Tym razem chciałem tego uniknąć.
Po pierwszych kilkudziesięciu metrach skręciliśmy w lewo i zamiast asfaltu, mieliśmy pod nogami leśną ścieżkę. Tak miało pozostać przez następne 20 kilometrów.
Garmin oznajmił, że pierwszy kilometr pokonałem w czasie 3:54 min. W dalszym ciągu zajmowałem pierwszą pozycję. Doskonale zdawałem sobie jednak sprawę, że za moimi plecami czają się zdecydowanie mocniejsi zawodnicy. To była jedynie kwestia czasu, kiedy zostanę przez nich wyprzedzony. Psychicznie byłem więc na to przygotowany.
Stało się to tuż przed oznaczeniem drugiego kilometra (czas: 4:08 min.). Choć moje tempo nie było jakieś zabójczo szybkie, wszak wynosiło zaledwie 4:10-4:15 min/km (miejscami nawet wolniej), mocno dawało o sobie znać wysokie tętno. W okolicy tego 2-ego kilometra wynosiło już 185 bpm, a to niestety nie było wszystko, na co było je stać.
Postanowiłem zwolnić. Cichy zabójca, jakim była dla mnie wysoka wilgotność, wkrótce mogła zebrać swój plon. Osunąłbym się gdzieś w paprocie i tyle byłoby ze mnie pożytku. Żona Ewelina sama została by z kredytem na mieszkanie, a na tym mi przecież nie zależało.
3 km – 3:47 min
4 km – 3:54 min
5 km – 4:07 min
Kilka pierwszych kilometrów w zasadzie tylko i wyłącznie prowadziło w dół. Były co prawda momenty w postaci delikatnych pagórków, ale zaraz za nimi znowu można się było rozpędzić. Pamiętając trudy trasy z zeszłego roku wiedziałem, że najlepsze będzie dopiero przed nami. Z wiśnią na torcie, w postaci słynnego podbiegu na dwudziestym kilometrze.
Niedługo po minięciu 6-ego kilometra, przed oczami wyrosła długa prosta, na której końcu znajdował się pierwszy punkt odżywczy. W dół zbiegałem ile sił w nogach rozpędzając się do tempa 3:50 min/km. Na wzniesieniu nie było już tak kolorowo, bo tempo wzrosło do 5:45 min/km.
Zanim schłodziłem szyję wodą, po prawej stronie wypatrzyłem Agnieszkę Gortel-Maciuk, którą – kilka lat temu – miałem przyjemność poznać w Ołomuńcu. Biegliśmy tam w znakomitym półmaratonie, którego relację znajdziecie w tym miejscu.
6 km – 4:12 min
7 km – 4:42 min
Na szybko zapodałem jej niusa, że w Gdańsku udało mi się złamać 3 godziny. No bo czymże innym chwalę się od kilku miesięcy?!? 😉 Pogratulowała mi, po czym zniknąłem jej za zakrętem. Tętno dobiło do 187 bpm.
Okazało się, że jakby cierpień związanych z wysokim tętnem było mało, to od jakichś czterech kilometrów czułem coraz mocniejszy ból stóp. Tak idealnie na środku, od wewnętrznej strony.
Zaraz zaraz… przecież to są te buty, które potrafią obetrzeć do mięsa! Biegam w nich tak rzadko, że kompletnie zapomniałem o ich kontuzjogennych właściwościach. Z każdym krokiem czułem coraz większe pieczenie. Nie chciałem jednak odpuszczać i w dalszym ciągu znajdowałem się w przedostatniej strefie tętna mocno prąc do przodu.