Kilkaset metrów dalej trafiłem na niezwykłe urokliwe miejsce. Ścieżka wyraźnie się poszerzała i aby pokonać dalszy fragment trasy trzeba było przebiec wśród wielu liści i kilku powalonych drzew. Na nieszczęście pojawił się też podbieg. To właśnie tam wyprzedził mnie jeden z biegaczy.
8 km – 4:45 min
9 km – 4:32 min
10 km – 4:26 min
Widać jak na dłoni, że tempo wyraźnie spadło. Wiedziałem, że o łamaniu 1:30 h nie ma co marzyć. Pozostało mi po prostu dotrzeć do mety w możliwie jak najkrótszym czasie. W dalszym ciągu znajdowałem się w pierwszej dziesiątce biegaczy i chciałem, aby tak pozostało do końca.
W połowie 10-ego kilometra skręciliśmy w lewo i znaleźliśmy się na blisko 2-kilometrowej prostej. Na jej końcu skręciliśmy w prawo. Po kilkuset metrach dotarłem do kolejnego punktu z wodą. Wziąłem żel, po czym popiłem go wodą. Na chwilę wróciłem do żywych.
Kilka zakrętów dalej i z powrotem zameldowałem się na tej długiej prostej. Tym razem zmierzaliśmy w przeciwległym kierunku. Z przeciwka biegli zawodnicy, dla których to był dopiero 11-sty, bądź 12-sty kilometr.
11 km – 4:23 min
12 km – 4:38 min
13 km – 4:55 min
14 km – 4:49 min
15 km – 4:26 min
Przyznam się bez bicia, że na tym 12-stym kilometrze musiałem na chwilę przejść do marszu. Byłem wykończony. Chciałem choć na chwilę zaznać luksusu nieco niższego tętna. Wziąłem w spokoju kilka łyków wody z softlaska, po czym wróciłem do biegu.
Po minięciu 16-ego kilometra skręciłem w lewo. 500 dalej trafiłem na leśną ścieżkę, wśród wysokich traw i przepięknych chaszczy. Doskonale pamiętam ten fragment sprzed roku. Podobnie jak wtedy, tak i teraz ten fragment zwiastował, iż od tej pory będzie tylko i wyłącznie pod górę. W dół to już było i nie wróci więcej.
Wbrew pozorom 16-sty kilometr był w miarę żwawy. Pokonałem go w czasie 4 minut i 21 sekund. Kolejny było o ponad 30 sekund wolniejszy.
Po pokonaniu 17-ego kilometra dotarłem do kolejnej prostej. Na jej końcu był zakręt w lewo. Stwierdziłem, że przejdę do marszu. Choć na chwilę, choć na jedną tysięczną sekundy. No bo kto się zorientuje? Nikt!
Zwolniłem. Już sięgam po łyk wody, gdy wtem zza pleców słyszę znajomy głos: „Ja to widzę!!! Dalej! Biegnij!!!”.
No i któż to się czaił wśród tej gęstwiny? Hmm?
Tak, zgadza się, a i owszem. To była Agnieszka!
Równie zaskoczony, co zdziwiony, że się człowiekowi nawet napić w spokoju nie dadzą, zacząłem ją głośno przepraszać. Zrobiłem to chyba trzykrotnie i za każdym razem jeszcze głośniej.
Biegacz, który mnie wyprzedził obejrzał się tylko za siebie, aby zobaczyć co to za cyrk się tam za jego plecami wyprawia. Wróciłem do biegu. Tym razem już na 11 pozycji. Choć stopy niemiłosiernie mnie bolały, stwierdziłem, że bardziej wyprzedzić już się nie dam.
W połowie 18-ego kilometra pojawił się trzeci i ostatni wodopój. Wreszcie mogłem się pozbyć opakowania po żelu, który dzielnie dzierżyłem w dłoni, aby nie zaśmiecać środowiska. Już i tak mocno dostaje od nas po dupie.
Sięgnąłem po wodę i colę. Byłem gotowy na crème de la crème tego przedpołudnia – podbieg, na który ostatnio wdrapałem się resztkami sił. Tym razem miało być zresztą podobnie.
Po 4 minutach i 56 sekundach minąłem 19-sty kilometr. Zacisnąłem z bólu pięści i rozpocząłem mozolny bieg pod górę. Na początku nawet to jakoś szło. Krokiem za krokiem zbliżałem się do mety. Niestety, tak w połowie tego podbiegu, byłem zmuszony przejść do marszu. Tętno ponownie przekroczyło granicę 185 bpm.
Dotarłem na Wzgórzę Wandy. Pod stopami ponownie pojawił się asfalt. Na całe szczęście prowadził tylko i wyłącznie w dół. Grawitacja zrobiła swoje. Zapomniałem o potwornym bólu stóp i chcąc wreszcie zakończyć ten bieg, rozpędziłem się do tempa 3:45 min/km.
Ostatnia prosta i upragniona meta.
Zająłem 11 miejsce w klasyfikacji OPEN i tym razem znalazłem się na drugiej planszy z wynikami:
Odebrałem medal, po czym wydając bliżej niecenzuralne dźwięki, dotarłem do samochodu. Bałem się zaglądać na stopy, więc skarpetki zmieniłem odwracając głowę od tego, co zobaczyłem kilkadziesiąt minut później, gdy kończyłem brać prysznic. Nie będę Wam tutaj wrzucał zdjęć, bo większość z Was planuje w najbliższym czasie spożyć posiłek, bądź słodko zasnąć. Jak aniołek jakiś.
Podkreślę jedynie fakt, że obydwie stopy wyglądały tak, jakbym przez ponad 1:30 h jeździł po nich tarką do warzyw. Gdy puściła adrenalina, poczułem ból, który nie opuścił mnie przez najbliższe kilka dni. Dopiero poniższy zestaw jako tako pomógł:
Nie sądziłem, że istnieje coś takiego jak maść na gojenie ran. W moim przypadku zdziałała cuda i po 5 dniach mogłem nieśmiało wyjść na kolejny trening.
Jak oceniam swój bieg?
Słabo panie, słabo. Dajcie mi 8-10 stopni Celsjusza. Może być wiatr w twarz, albo grad w plecy i zdziałam cuda. Dobiegnę do mety z nową życiówką. Dajcie mi natomiast wysoką wilgotność, a padnę jak mucha. Kilka razy co prawda powstanę, ale skończę w pozycji horyzontalnej długo liżąc rany.
W Lesie Murckowskim zabiła mnie wysoka wilgotność. Tak już mam, że właśnie na nią reaguję najmocniej. W momencie brakuje mi sił, a tętno dobija do jakichś niebotycznych wartości. Rok temu było gorąco, ale sucho, więc jakoś to było. Tym razem kilkukrotnie się zagotowałem. No cóż, pogody się nie wybiera. Trzeba biec swoje i zobaczyć co uda się z tego ugrać.
Jak oceniam organizację?
W tej kwestii nic nie uległo zmianie. Ostatnio mocno chwaliłem ten bieg. Tym razem będzie podobnie. Trasa – pomimo tych długich prostych – jest mocno urozmaicona. Są liczne zbieg, wąskie ścieżki wśród paproci, a także ten blisko kilometrowy podbieg, który czai się na samym końcu. Wolontariusz są równie pomocni, co uśmiechnięci. Widać, że bieg organizują ludzie, którzy sami chcieliby wziąć udział w takim biegu.
No i ten chłodnik zaraz po biegu!
Czy pobiegnę tam w 2023 roku?
Jest to wielce prawdopodobne.
Zapewne dokonam tego jednak w innym obuwiu, bo te – w którym biegłem w trakcie tej edycji – mocno boli mnie.
Cziuus!