Trafiłem na Marcina, którego spotkałem w zeszłym roku właśnie w Tychach. Później biegłem z nim w Berlinie, Gdańsku i okazuje się, że pognamy także w Warszawie. Mało tego, jak równy z równym powalczymy o czas poniżej 2:55 h.
Minęła 10:00, a startu jak nie było, tak nie ma. Z każdą chwilą było czuć w powietrzu coraz większe napięcie. Minęło 5, 8, a później 10 minut. W oddali dostrzegłem radiowóz na sygnale, a później dyrektora biegu, który głęboko odetchnął z ulgą. Wiedziałem, że jest ok i zaraz ruszymy. Przez chwilę pomyślałem o ostatniej edycji półmaratonu Wizz Air, kiedy to najedzony i napity, stałem w blokach startowych, a okazało się, że policja przerwała bieg.
Najpierw – tak jak zawsze – wystartowali biegacze z wózkami.
Przesunęliśmy się o kilka metrów i po kilku minutach i my byliśmy na trasie.
Po kilkuset metrach skręciliśmy w prawo i trafiliśmy na ulicę Biblioteczną, która prowadziła ostro w dół. Nogi same się rozpędziły i zanim się nie obejrzałem, to minąłem oznaczenie pierwszego kilometra. Trwał całe 3 minuty i 30 sekund. Nieco za szybko, niż to wstępnie planowałem. Zwaliłem to na fakt, że zbiegałem z górki i obiecałem sobie, że się opamiętam. Albo chociaż się mocno postaram.
Dwa zakręty w lewo i z daleka dostrzegłem Tomasza, z którym dziarsko przemierzyłem Szlak Dwudziestopięciolecia PTTK (vol. 1 i vol. 2). Biegł z Igą. Dotarłem do niego i spytałem czy mogę chwilę poprowadzić.
Krzyknął: „Zrób sobie swoje!”.
Odkrzyknąłem: „Fajny cham!”, a później dodałem słodko „Cześć Iga! :)”.
Przed nami wyrosło wzniesienie. Zaraz za nim dostrzegłem flagę „2 km”. Drugi kilometr rzeczywiście był wolniejszy. Aż o 8 sekund 😉
To był moment, w którym dotarło do mnie, że samotna walka nie ma sensu. Zwarta grupa, która biegła przede mną, była zdecydowanie za szybka. Odwróciłem głowę i w oddali widziałem trójkę biegaczy. Postanowiłem, że na nich zaczekam, a później sobie tak wspólnie dotrzemy do mety. Kulturalnie wymieniając się na przodzie.
Wytrzymałem z nimi dokładnie kilometr. Minąłem oznaczenie trzeciego kilometra. Ostatnie 1000 metrów trwało dokładnie tyle samo, co ten pierwszy tysiak, a więc 3:30 min. Podjąłem więc męską decyzję, że żegnam swoich kompanów. Zerknąłem za plecy, a tam cisza i spokój. Wiedziałem, że pozostała mi kolejna, samotna walka. Miałem już w tym doświadczenie. Walczyłem tak w Gdańsku i przebiegłem tak większość trasy połówki w Krakowie. Za każdym razem z fajnym wynikiem na końcu. To tylko uświadczyło mnie w przekonaniu, że z każdym rokiem mam coraz mocniejszą głowę. Myśli pokroju: „Synek! Zwolnij! Szkoda życia i zakwasów!” już dawno mnie nie nawiedzają.
Wreszcie udało mi się zwolnić. 4 i 5 kilometr przebiegłem dokładnie w 3:40 min, a gdzie tam jeszcze koniec.
Wkrótce po minięciu 5-ego kilometra, za zakrętem w prawo dostrzegłem Agnieszkę Gortel-Maciu, która wypatrzyła mnie z oddali i zaczęła mnie przepięknie dopingować. Przy okazji nagrała taki oto film:
Biegło mi się rewelacyjnie. Nawiązywałem kontakt z kibicami, którzy dopingowali nas wzdłuż trasy. Jedni stali przy jezdni, a inni puszczali muzykę z domów i całymi rodzinami siedzieli na balkonach. Strefy kibiców to też był strzał w dziesiątkę! Było tam głośno i kolorowo. Już daleka cieszyła mi się gęba, gdy się do nich zbliżałem.
Między 6, a 7 kilometrem pojawił się kolejny podbieg. Tempo siadło. Może niezbyt dramatycznie, ale z 3:40 min/km, zrobiło się nagle 3:45 i 3:50 min/km. Na całe szczęście, zaraz za tym podbiegiem, był zbieg i 8 kilometr trwał 3:34 min.
Wpadłem na taki sam pomysł, jak w trakcie Półmaratonu Królewskiego w Krakowie. Pocisnę do 10-ego kilometra i może wpadnie przy okazji nowa życiówka na dychę? W tym roku tylko jej mi brakowało do kompletu. Udało mi się poprawić czasy na 5 km, 21 km i 42 km.
Nikt nie pyta o moje tętno, to może sam się przyznam? Tak od 2-ego kilometra, do tego 8-ego utrzymywało się w okolicy 182-184 bpm. Byłem hen za strefą komfortu, no ale zawody ze strefami komfortu już z założeniami nie mają niczego wspólnego. Prawda?
Pojawił się zakręt w prawo, a potem w lewo i znowu w prawo. Znalazłem się na dobrze znanych mi terenach. Po lewej miałem Jezioro Paprocańskie, które musiałem teraz grzecznie obiec. Garmin oznajmił, że właśnie minąłem 9-ty kilometr. Dał mi też znać, że trwał on 3 minuty i 37 sekund.
Niestety wkrótce chodnik zamienił się w kamyki i szuter, tudzież jakiś leśny dukt. Nie mam nic przeciwko urozmaiceniu podłożna, ale na kamykach zdecydowanie trudniej utrzymać tempo w okolicy 3:35 min/km. Trafisz na jakiś kamyk, noga się podwinie i chwilami wydaje się człowiekowi, jakby biegł w miejscu. Przyczepność, przy szybkim bieganiu jest niezmiernie ważna, a o tą na Paprocanach jest miejscami trudno.
Pojawiła się strefa zmian i mata z pomiarem czasu. Nie widziałem flagi z oznaczeniem 10-ego kilometra. Domyśliłem się, że raczej za kilkaset metrów nie pojawi się następna, więc z życiówki na dychę niestety będą nici. Co prawda w oficjalnych wynikach jest niby międzyczas z 10-ego kilometra, ale mata znajdowała się na ok. 9,7 km trasy. No nic, trzeba walczyć dalej.
No i za te 300 metrów pojawiła się flaga z dychą. Dokładnie w tym samym momencie o pokonaniu 10 000 metrów poinformował mnie Garmin. Czas? Równie piękny, zaskakujący co niestety nieoficjalny: 36:31 min.
Dla mnie jednak równie ważny. Istotne jest dla mnie to, że jestem w stanie bez problemu zejść poniżej 37 min. A może i udałoby się zejść poniżej 36 min? Trzeba się będzie o tym wkrótce przekonać.
11-sty kilometr zrobiłem jeszcze siłą rozpędu, bo pokonałem go w czasie 3:47 min. Z kolejnymi nie było już jednak tak wesoło. Wiedziałem, że pierwsza dycha była za mocna i czas najwyższy podkulić ogon i ponieść tego konsekwencje. Czułem, że słabnę, a kamyki pod butami wcale mi nie pomagały.