Myślałem o tym jak rozpocząć ten tekst. Może żywcem skopiować pierwszy akapit relacji z Berlina z 2021 roku? To przecież w Berlinie w 2012 r. rozpoczęła się moja nieświadoma przygoda w walce o kolejne maratony, które wchodzą skład prestiżowego cyklu World Marathon Majors.
Dlaczego nieświadoma? Ano dlatego, że w życiu bym się nie spodziewał, iż będzie mi dane odwiedzić Tokio, Nowy Jork, Chicago, Londyn czy Boston i że w kilku przypadkach uczynię to aż dwukrotnie (!). Byłem przekonany, że Berlin będzie moim pierwszym i ostatnim Majorem. Dobrze, że byłem w błędzie i wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.
Życie potrafi czasem nieźle zaskoczyć. Po dekadzie od mojego maratońskiego debiutu w stolicy Niemiec, 17 kwietnia 2023 roku przekroczyłem metę najbardziej prestiżowego maratonu na świecie. Mało tego, bo oprócz medalu z samego maratonu, otrzymałem także medal World Marathon Majors. Coś, o czym marzą i do którego dążą dziesiątki tysięcy biegaczy z całego świata. Wreszcie i ja mogłem dostąpić zaszczytu i zameldować się w klubie #SixStarsFinisher.
Zapraszam na relację z najlepszego maratonu, w jakim kiedykolwiek wziąłem udział.
1. Podróż.
Miesiąc po moim powrocie z Nowego Jorku, gdzie wziąłem udział w 2023 United Airlines NYC Half, ponownie ruszyłem za ocean. Tym razem również leciałem przez Frankfurt. Topografię lotniska miałem więc już opanowaną.
Niestety na lot do Bostonu musiałem czekać ponad 5 godzin. Tyle samo miałem spędzić na lotnisku w trakcie powrotu do Katowic. Na całe szczęście, dzięki wołczerowi od Lufthansy, mogłem ten czas wytracić w jednym z saloników biznesowych.
Dobre jedzenie, toalety z delikatnymi – papierowymi ręcznikami, dostęp do prądu i szybkiego Wi-Fi – w takich warunkach mogłem czekać nawet i tydzień. No i żelki w kształcie alpag. Czegóż chcieć więcej?
Przyznam się bez bicia, że jeszcze nigdy nie widziałem Taksówkarza z Robertem de Niro. Wreszcie mogłem to nadrobić.
Po kilku godzinach opuściłem salonik i udałem się do swojego gejtu. Już w samolocie okazało się, że pan, który zajmował miejsce przy oknie stwierdził, że lepiej będzie, jak rozłoży się jak kłoda na wszystkich 4 siedzeniach, w jednym ze środkowych rzędów. Nie oponowałem, bo dzięki temu miałem miejsce na kurtkę, o której marzyłem od wielu lat.
No… może nie akurat o takim fasonie i w takich kolorach. Chciałem coś klasycznego, a wyszło jak zawsze.
Na lot wybrałem sobie dwa filmy: „American Manhunt: The Boston Marathon Bombing” (dokument o zamach bombowych w Bostonie), a także „MH370: The Plane That Disappeared” (dokument o zaginięciu lotu Malaysia Airlines 370). Zdaje się, że lepiej się nie dało. Wybór taki bardzo na czasie.
Po ponad 8 godzinach wylądowałem w porcie lotniczym w Bostonie. Kolejka do pogawędki z celnikiem nie była długa. Po 30 minutach otrzymałem zgodę na wjazd, po czym poszedłem po walizkę.
Do centrum planowałem dostać się za pośrednictwem metra, ale byłem już tak padnięty, że ostatecznie padło na Ubera. Sądziłem, że odbierze mnie tam, gdzie mu wskaże. Okazało się, że na jednym z poziomów pobliskiego parkingu znajduje się istna Uberownia. Czeka tam kilkadziesiąt samochodów gotowych na odjazd.
Problem polegał tylko na tym, że gdy kliknąłem swojego kierowcę, to musiałem go szybko namierzyć. Zmrużyłem oczy, wytężyłem wzrok i obchodząc wszystkie pojazdy, wreszcie namierzyłem Johna. Pogadaliśmy trochę o bieganiu, maratonach i po 27 minutach byłem pod hotelem.
Szybki prysznic i byłem gotowy na szybkie zwiedzanie. W pierwszej kolejności zakradłem się pod metę:
Nie byłem w stanie już dłużej wytrzymać. Musiałem się jej przyjrzeć, dotknąć barierek, westchnąć i się mocno opanować. Wszak do startu pozostały 4 dni.
Najlepsze miało dopiero nadejść.
2. EXPO.
Do Bostonu przyleciałem w czwartek po południu. Biuro zawodów było czynne od piątku, od godziny 11:00. Stwierdziłem, że nie będę się tam pakował w pierwszej godzinie po otwarciu, gdyż nie chcę utknąć w gigantycznej kolejce. Miałem rację. Grzegorz, który również kończył tam Majora, a z którym spotkałem się na pizzy przed maratonem w Chicago, powiedział, że chwile po otwarciu, EXPO pełne były ludzkich dramatów. Kolejka wiła się w cztery strony świata.
Pierwsze, poranne chwile w Bostonie, uwieczniłem w poniższym materiale wideo:
Zamiast na EXPO, w pierwszej kolejności udałem się na spacer. Po blisko 4 godzinach i ponad 6 kilometrach w nogach, skierowałem się już w jedynie słusznym kierunku – do Hynes Convention Center. To właśnie tam mieściło się biuro zawodów i EXPO.
Zanim dotarłem do biura zawodów, czekała na mnie krótka wycieczka. Trafiłem m.in. na ruchome schody, a także musiałem wykonać kilka ostrych zakrętów w ogromnej i równie pustej hali. Nie ukrywam, że z każdym kolejnym krokiem, podniecenie zaczęło sięgać zenitu. Bałem się co to będzie w dzień biegu.
Zatrzymałem się przy banerze z kilkoma kierunkowskazami. Dzięki swojej życiówce z Gdańska, na etapie przydzielania numeru, otrzymałem czerwony kolor. Miałem startować w pierwszej fali. Dopiero później się dowiedziałem, że to właśnie czerwień na numerze startowym, to oznaka największych bostońskich wymiataczy. Jest to związane z tym, że kolejność numerów jest nadawana w oparciu o wynik, który podano w trakcie rejestracji. Im lepszy czas uzyskałeś/-aś w trakcie kwalifikacji, tym niższy numer startowy otrzymasz.
Skręciłem w lewo i przed moimi oczami pojawił się poniższy widok:
To właśnie wtedy wzruszyłem się po raz pierwszy. Wiem ile potu i wysiłku kosztowało mnie to, aby złamać tę cholerną trójkę w maratonie i aby wywalczyć kwalifikację do Bostonu. Walka o Boston nie należy do najłatwiejszych rzeczy w życiu, a teraz… a teraz to od odbioru numeru startowego dzieliło mnie co najwyżej 12 kroków.
Podszedłem do stanowiska. Starając się opanować emocje, pokazałem dowód i otrzymałem przepiękny, bostoński numer:
Ta chwila została również uwieczniona przez jednego z bardziej znanych, amerykańskich vlogerów (Slaw Zam – dzięki za cynk!):
Skorzystałem z chusteczki, aby otrzeć łzy wzruszenia, po czym podszedłem do kolejnego stanowiska. Po chwili odebrałem numer startowy na sobotnią piątkę.
Następnie wszystko ładnie rozłożyłem na posadzce. Pakiet na maraton prezentował się następująco (tej biało-niebieskiej kartki – koło numeru – na razie nie widzicie, ok? Będzie o niej dopiero w dalszej części programu):
I tutaj taka ciekawostka. Osoby, które kończyły Majora, miały w prawym dolnym rogu dodatkowy kod QR. To on uprawniał do odebrania medalu World Marathon Majors zaraz po przekroczeniu mety.
W skład pakietu na 5 km znajdował się jedynie numer startowy:
Wszystko spakowałem do plecaka i ruszyłem na EXPO.
Już chciałem wkraczać do świata Adidasa, gdy z lewej strony ujrzałem idealną ściankę do zdjęcia, a także płachtę z nazwiskami i imionami wszystkich maratończyków.
Najpierw była więc ścianka:
A potem poszukiwanie swoich danych osobowych.
Dodam, że przy ściance z danymi pobiłem chyba miejscowy rekord w długości odnajdywania samego siebie, przez siebie samego. Zanim odnalazłem „Marka Bogdola”, minęło sporo czasu.
No to skoro mam zdjęcie i palcem wskazałem na swoje imię i nazwisko, to chyba byłem gotowy na stoisko Adidasa, co nie? Okazało się, że… NIE!
Robię pierwszy krok, a tu nagle – kątem oka – dostrzegam charakterystyczną kartkę, z którą powinienem biec na plecach. Miało z niej wynikać, że właśnie dzisiaj kończę swojego Majora. Z tym, że skąd wziąć takie coś? Wspomnianą kartkę trzymał w dłoniach pewien Filipińczyk. Podchodzę do niego i płynnym filipińskim pytam się gościa: „Skąd to masz? Też to chcę!”. On mi na to, że powinienem to otrzymać razem z numerem startowym. Sprawdzam więc zawartość plastikowej torebki, a tam cisza i spokój. Po kartce ani widu, ani słychu. Na całe szczęście jeden z tej czwórki obywateli z Filipin także jej nie miał. Obydwoje poszliśmy więc wyjaśnić sprawę. Jak Filipińczyk z Polakiem.
Dotarliśmy do stanowiska, w którym pożyczono na chwilę nasze numery startowe. Zza kotary było widać, że ekipa żywo dyskutuje i coś sprawdza. Po kilku minutach przychodzi pani. Zagląda mi głęboko w oczy, po czym oddaje numer, a spod lady wyciąga upragnioną kartkę.
Mam komplet! I wreszcie będę mógł wejść na EXPO.
Trafiłem na stoisko Adidasa. Wróć! Bardziej na kolejkę, która wiła się przez cały sklep. Ludzi było tak dużo, że ledwo można było sięgnąć po bostońskie gadżety i je przymierzyć
Chciałem sobie kupić czapkę i plecak, ale widząc, że w kolejce spędzę z jakieś dwa tygodnie, od razu zrezygnowałem. Pamiętałem, że koło Fan Fest również znajduje się stoisko Adidasa. To właśnie tam kupiłem brakujący asortyment.
Od razu za stoiskiem partnera technicznego maratonu, dotarłem do gabloty z licznymi souvenirami z ostatnich kilkudziesięciu edycji maratonu. Znalazłem tam m.im. numery startowe, a także odzienie zwyciężczyń i zwycięzców.
W oddali dostrzegłem stoisko Abbott World Marathon Majors, do którego prędko się udałem. Bywałem już na nim wielokrotnie i za każdym razem wzdychałem do dwóch rzeczy: medalu z Bostonu i tego, który był zwieńczeniem wszystkich 6 maratonów. Tym razem byłem wreszcie pewien, że za kilkadziesiąt godzin i ja je otrzymam.
„Wreszcie!” – słowo klucz, którego użyłem w tym miejscu:
Po drugiej stronie stoiska Abbotta znajdowała się kolejna płachta z nazwiskami. Tym razem dotyczyła ona wszystkich, którzy mieli na swoim koncie wszystkie 6 maratonów. Z tego co się orientuję, pojawię się na niej na EXPO w Berlinie.
Pokręciłem się jeszcze po hali, po czym odwiedziłem wspomniany wcześniej sklep Adidasa.
Od tego momentu, ww. numerów startowych pilnowałem jak oka w głowie. W pokoju wieloosobowym zamykałem je na cztery spusty. To one były przepustką do realizacji największego biegowego marzenia w moim skromnym, blisko 40-letnim życiu.
3. Fan Fest.
Wybaczcie mi, że musieliście przebrnąć przez tak spory tekst i w dalszym ciągu jeszcze nie biegnę. Przy okazji relacji z Bostonu, wstyd nie wspomnieć o czymś takim jak : „Fan Fest”. Fan Fest to nic innego jak biegowe miasteczko, w którego centralnym punkcie znajdowała się scena (P.S. Mała liczba ludzi na poniższych zdjęciach jest wynikiem tego, iż część zdjęć wykonałem w piątek rano, gdy pierwsza część osób walczyła na Expo, a druga dopiero dolatywała do Bostonu).
Gdybym mógł podsumować ten Fan Fest jednym zdjęciem, to niech to będzie to:
Pogodę w czwartek i w piątek można było rozpatrywać w kategorii anomalii. Wtedy to temperatura (w cieniu) dobijała do 30 Stopni Celsjusza. Siedziałem sobie na jednym z tych plastikowych foteli, sączyłem Colę zero, słuchałem dobrej muzyki, po czym rozkoszowałem się absolutnie każdą jedną sekundą tego wydarzenia. To był luz i relaks w najczystszej postaci. W powietrzu było czuć, że ten maraton jest niezwykle ważny dla miasta. Boston żyje nim niezwykle intensywnie i dzieli się tym z każdym, który znajduje się akurat w pobliżu. Serio, dawno nie było mi tak błogo, jak wtedy, w trakcie tego piątkowego popołudnia. Moim zdaniem tego typu koncerty powinny być domeną każdego większego maratonu.
Niestety po dwóch godzinach musiałem się dowiedzieć, gdzie jest moje miejsce. Ja o ten Boston walczyłem blisko 2 lata, a przede mną – chyba jedynie w ramach prowokacji – usiadł biegacz z taką oto kurtką:
Niedaleko sceny znajdował się namiot, pod którym można było spróbować piwa, które zostało uważone (przez browar Samuel Adams) specjalne z okazji maratonu:
Skończyłem ten dzień mijając Boston Marathon Monument:
By po chwili dotrzeć na metę:
Już nie mogłem się doczekać momentu, w którym miałem ją po raz pierwszy pokonać.
Druga część -> 127th Boston Marathon – 17.04.2023 r. [2 część – B.A.A. 5K, Maraton, Epilog]