Na 28-mym kilometrze dotarłem do kolejnego miejsca, które pamiętam z młodzieńczych lat. Tym razem padło na Jezioro Chechło-Nakło. Niestety tego popołudnia, jego teren rozpatrywałem w ramach jakieś niezbyt udanej prowokacji. Chcę mi się pić i jeść, bo obiad jadłem za pięć dwunasta, a naokoło ludzie raczą się zimnym piwem i jedzą wuszt z grilla. Halo! Policja! Proszę pilnie przyjechać i się z nimi wszystkimi rozprawić!
Jak sprawa stała z tempem? Ano w ten sposób:
27 km – 5:23 min
28 km – 5:11 min
29 km – 6:10 min
30 km – 6:00 min
31 km – 5:45 mim
Tak średnio, to zaczynałem biec 1:00-1:30 min wolniej, niż jakiś czas temu. Nic nie wskazywało na to, że miało się to zmienić.
W połowie 31-ego kilometra pojawił się kolejny punkt z wodą i jedzeniem. Tym razem spędziłem na nim aż 4 minuty. Jadłem, piłem, ale przede wszystkim także odpoczywałem.
Nagle, zupełnie znikąd pojawił się kolejny biegacz. Spytałem go o to, w jakiej jest kategorii wiekowej. Odparł, że w M20, więc odpowiedziałem, że w ramach zasad fair play pozwalam mu dać się wyprzedzić. Jedząc ciastko spadłem na pozycję z numerem 6. Podziękowałem wolontariuszom, a następnie pokonałem ruchliwą drogę. Zameldowałem się w Parku Świerklaniec.
Przyznam się bez bicia, że jego pokonanie kosztowało mnie sporo wysiłku. Jestem przekonany, że wpływ na to miała otwarta przestrzeż. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nad głowami drzew było jakby mniej. Zamiast tego znajdowałem się na tzw. patelni. Przypiekało mnie od kilku stron jednocześnie. Czy było to pretekst, aby po krótkim biegu z powrotem wrócić do marszu? Pytasz, a wiesz! 😀
Po wybiegnięciu z parku trafiłem w wysoką trawę. Jeżeli gdzieś miałbym złapać kleszcza, to ten moment nadawał się do tego wprost wybornie.
Po minięciu 35-ego kilometra rozpoczęła się jedna z najbardziej epickich biegowych walk, w historii moich startów. Rozpędziłem się do zawrotnego tempa 6:11 min, po czym stopami dotknąłem Zapory Kozłowa Góra.
Wtedy wydało mi się, że ona się chyba nigdy nie skończy. Poruszałem się ile sił w nogach, ale jej koniec wcale się nie przybliżał. Dodam, że było mi gorąco, chciało mi się pić i było mi okrutnie źle. Gdybym miał pod ręką paczkę chusteczek higienicznych, to zapewne bym się poryczał. Niestety jej nie miałem, więc trzeba było dalej walczyć.
Spojrzałem za siebie i dostrzegłem dwójkę biegaczy. Spodziewałem się, że wreszcie kiedyś zostanę wyprzedzony. Skoro aktualnie częściej szedłem, niż biegłem, wyprzedzenie przez kolejnego zawodnika było jedynie kwestią czasu.
Dzielnie odpierałem atak i na tej &#*@*%@ zaporze – choć wielu chciało – nikomu się nie dałem. Stało to się dosłownie zaraz za nią. Skręciłem w lewo, po czym w odległości kilkudziesięciu metrów pojawił się Mateusz. Minął mnie, po czym spytał ile zostało do mety. Od 43 odjąłem 37 i wyszło mi około 6 kilometrów. Podziękował, po czym pobiegł dalej.
Pomyślałem, że wykorzystam fakt, że ktoś przede mną biegnie. Jakimś cudem dobiegłem do Mateusza, a później – mało tego! – jeszcze go wyprzedziłem. Przez kolejne 3 km to on wyprzedzał mnie, to ja jego. Wszystko w zawrotnym tempie 5:50 min/km. Prawie odrywało nam głowy. Tak szybko się poruszaliśmy!
Po minięciu 41-ego km postanowiłem zaatakować, ale teraz tak na dobre. Tym bardziej, że znalazłem się wśród biegaczy, którzy kończyli dystans Rogocrossu. Nie zamierzałem już przechodzić do marszu. Przez ostatnie kilkanaście kilometrów już dość pospacerowałem. Odpaliłem nitro i rozpędziłem się do tempa 4:51 min. Jak to uczyniłem? Tego nie wie nikt. Ja tym bardziej.
W połowie 42-ego kilometra skręciliśmy w prawo. Po lewej miałem znajome Jezioro Rogoźnik. Zapach gumy Turbo było czuć w powietrzu. Zacisnąłem pięści i już nic nie było mnie w stanie zatrzymać. Zakręt w lewo i w oddali już widziałem zarys amfiteatru.
Wtem, po prawej stronie dostrzegłem Magdę. Ta zeskoczyła z murku i podała mi dłoń. Razem pokonaliśmy ostatnie metry. Przepięknie obroniłem 6 miejsce Open i jednocześnie załapałem się na podium w klasyfikacji M30. Co prawda było to 3 miejsce, ale zawsze to coś. Szczególnie w tak morderczych warunkach.
Zaraz po minięciu mety fantastycznie się wypiąłem, po czym w tej pozycji spędziłem dobre kilkadziesiąt minut.
Magda wykorzystała ten fakt i założyła mi medal na szyję.
Wyprostowałem się dumny jak paw, po czym wykonano mi poniższe zdjęcie:
Byłem tak wykończony, że w skali Apgar przyznałbym sobie wtedy może 2 punkty. Pierwszy za kilogram soli na twarzy, a drugi za wspomniane wcześniej podium. No i może jeszcze bonusowy, za ten piękny lok na środku czoła.
Bieg ukończyłem z wynikiem 3:56:03. Zwyciężył Dariusz Klima, który na pokonanie trasy potrzebował trochę ponad 3 godzin i 37 minut. Spytałem się go o to, jak mu się biegło. Odparł, że też musiał przejść do marszu. Każdy, kogo pytałem, podkreślał, że było ciężko.
Chwyciłem bezalkoholowe piwo, zjadłem zupę i udałem się do auta, aby przemyć twarz wodą i przygotować się na dekorację 😉
Ta wkrótce nastąpiła:
Kurde, jak fajnie się czasem załapać na coś więcej, niż tylko medal. Stanąć na podium i otrzymać statuetkę. Dla takiego amatora jest to sytuacja szalenie rzadka. A jak się już wydarzy, to duma rozpiera to blisko 40-letnie męskie ciało.
Jak oceniam organizację?
Tak jak wspomniałem, trasa było bardzo dobrze oznaczona. Wolontariusze niezwykle pomocni, a punkty z wodą i jedzeniem dobrze zaopatrzone. Jedyne, czego mi brakowało, to jakiegoś dodatkowego punktu. Tak w okolicy 38 km. Wtedy to już w ogóle byłby wypas.
Klimat, o którym na początku wspomniałem lał się bardziej, niż żar z nieba. Na każdym kroku dało się odczuć, że Andrzej z Sabiną wiedzą co robią. Że te biegi organizują w taki sposób, jakby sami chcieli w nich wziąć udział i przeżyć coś zupełnie wyjątkowego.
Z racji rodzinnego wyjazdu, zaraz po odebraniu statuetki, wróciliśmy do domu. Gdyby nie to, to zapewne dotrwałbym do wieczornego ogniska, z którego ponoć szybko się nie wraca. Tak jest tam fajnie.
Jak oceniam swój występ?
Uwaga, to będzie arcydługie zdanie: biorąc pod uwagę fakt, że przed ww. startem, w czerwcu – z racji licznych, remontowych obowiązków – tylko 4 razy poszedłem na trening, mało piłem i trochę mniej spałem, mój wynik jest dla mnie nie lada zaskoczeniem. Szczególnie, biorąc pod uwagę tak doborową konkurencję.
Na trasie wyszły wszystkie biegowe zaniedbania ostatnich tygodni. Moja forma jest daleko w (rogoźnickim) lesie i póki moje treningi nie będą bardziej regularne, tak nie mogę od siebie wymagać jakiegoś niespotykanego progresu. Cóż, życie. Raz jest więcej czasu na bieganie, a raz trochę mniej. Ważne jest to, że w dalszym ciągu się chce.
Po maratonie dochodziłem do siebie jakieś 2 dni. Bolało mnie wszystko, a nawet więcej.
Czy wezmę udział w Biegach w Rogoźniku w przyszłym roku?
Oczywiście!
Ale proszę o maksymalnie 8 stopni Celsjusza i lekki wiatr.
Może być z południowego-wschodu.
Z góry dzięki!
Jeden komentarz
Biegać nigdy nie biegałem, ale guma turbo i wafelki kukuruku to i owszem 🙂 Gratuluję tylu osiągnięć sportowych !