Są takie biegi, które tak intensywnie wbiły mi się w kalendarz, że nie wyobrażam sobie sytuacji, w której nie odbieram kolejnego numeru startowego i nie biegnę przed siebie. Mało też jest takich startów, w których do tej pory wziąłem udział aż 7 razy. Co jest powodem takiego stanu rzeczy? Sentyment na pewno robi swoje. To właśnie w trakcie Tyskiego Półmaratonu trzykrotnie biegłem z Magdą z wózku biegowym (2017, 2018 i 2019 r.). To były bez wątpienia jedne z ważniejszych startów w moim życiu. O ile nie najważniejsze.


Sentyment to jednak nie jedyny czynnik, który powoduje, że co wrzesień odwiedzam Tychy i doskonale się bawię. Jest ich jeszcze trochę, a o wszystkich przeczytacie w niniejszym tekście. Jakbym je tutaj teraz wymienił, to nikt by nie dotrwał do końca i byłoby mi fest przykro.
Ok, nie przedłużam tego wstępu i zapraszam na relację z mojego siódmego Tyskiego Półmaratonu.
Po pakiet startowy – jak co roku – udaliśmy się rodzinnie w przeddzień biegu. Ponownie zaparkowałem wóz na parkingu Centrum Handlowego Gemini i naprowadzony przez duże naklejki, które umiejscowiono na podłodze, dotarłem do biura zawodów.
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
W biurze zawodów odebrałem dwa pakiety startowe. Jeden dla mnie, a drugi dla Magdy, która miała wziąć udział w biegu dla dzieci.
Przepięknie rozłożyliśmy wszystko na dywanie i zrobiliśmy takie oto dwa zdjęcia:
![]() ![]() |
![]() ![]() |
Od razu w oczy mogło się rzucić dodatkowe oznaczenie w postaci kartki z napisem: „Atakujemy na 1:40”. Tak, wszystko się zgadza. Tym razem miałem pobiec jako pacemaker na wynik 1:40 h. I wiedząc o tym od kilku dobrych tygodni, już nie mogłem się tego doczekać.
Zdjęcie na ściance zrobione zza krzaków i mogłem ruszyć do mieszkania, aby zrobić się na bóstwo na jutrzejszy bieg.
Tak prawdę napisawszy, to od samego początku walczyłem jak lwica o młode, aby zaopiekować się grupą na 1:30 h. Po dwutygodniowym urlopie, który kończyłem odbierając ww. pakiet stwierdziłem, że dobrze wyszło, że się jednak nie udało. Choć przez te 14 dni biegałem ile byłem w stanie (np: tutaj ♥), to przez fantastycznie jadło i picie, forma poszła w las od strony Gardy. W takim wypadku czas 1:40 h okazał się być o wiele bardziej w moim pourlopowym zasięgu 😉
Przywdziałem opaskę i równo o 7:11 ruszyliśmy w kierunku Tychów.
Podobnie jak ostatnio, start znajdował się na parkingu między stadionem miejskim, a stadionem lekkoatletycznym. Gdy robiliśmy obchód przed startem Magdy, w jednym z samochodów dostrzegłem zestaw balonów, który będzie mi towarzyszył przez co najmniej godzinę i czterdzieści minut.
Z każdą kolejną minutą tłum coraz bardziej gęstniał. Nie bez powodu, gdyż na bieg zapisało się ponad 2000 ludzi.
![]() ![]() |
![]() ![]() |
Około godziny 8:30 udaliśmy się z żoną Eweliną, aby dopingować Magdę w Jej biegu. Niestety samych zmagań nie udało mi się obejrzeć. Kilka minut przed 9:00 dotarłem do pomieszczenia, gdzie wreszcie mogłem się przywitać z pozostałymi pacemakerami i odebrać wyczekiwane balony.
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
Chwilę wcześniej udało mi się wreszcie poznać Grzegorza – drugiego pacemakera. Dodam, że widziałem go dopiero pierwszy raz w życiu, ale… po krótkiej rozmowie doszedłem do wniosku, że czuję się, jakbym go znał co najmniej od stycznia 2017 roku. Coś biegowo zaiskrzyło i tak już zostało do samej mety.
W pomieszczeniu miałem okazję przywitać się z dawno niewidzianymi znajomymi. Fucha pacemakera to była doskonała okazja, aby nadrobić zaległości. Zamienić kilka słów i pożartować tak, że można było boki zrywać, a później je zszywać.
Z balonami udaliśmy się w kierunku linii startu.
To właśnie tam zrobiono nam takie przepiękne zdjęcie:


Zacna ekipa od 1:20 do 2:15. Tak, dobrze przeczytaliście. Organizator zadbał nawet o pacemakerów na czas 1:20 h, co – jak na polskie warunki – nie zdarza się często.
Ucałowałem swoje dziewczyny, po czym zabrałem się za krótką rozgrzewką. Około 9:40 ustawiłem się w swojej strefie startowej i zrobiłem pamiątkowe zdjęcie:
Nasza grupa powoli zaczęła się formować. Przychodzili nowi biegacze i biegaczki po czym pytali o taktykę biegu. Każdemu przedstawialiśmy nasz plan – zamierzamy biec stałym tempem, ale… w trakcie początkowych kilku kilometrów nieco przyspieszymy, aby zyskać 20-30 sekundowy zapas. Mieliśmy go – pardon my French – rozpieprzyć na drobne w trakcie podbiegu po 16. km.
Wybiła godz. 10:00.
Najpierw ruszyły wózki, a po kilku minutach także my.
![]() ![]() |
![]() ![]() |
Chyba dla każdego pacemakera najtrudniejszy jest pierwszy kilometr. Wtedy wokół znajduje się spora grupa biegaczy, która niesie niczym jedna wielka fala. Ciężko jest oszacować swoje aktualne tempo i dopiero po kilkuset metrach można stwierdzić czy poruszamy się z właściwą prędkością. Czy jednak należy przyspieszyć, bądź zwolnić.


Po kilkudziesięciu metrach skręciliśmy ostro w prawo. Szeroka ulica pozwoliła na wyminięcie wolniejszych biegaczy i ustawienie właściwego tempa. Kolejny zakręt w prawo i Garmin oznajmił, że pierwsze 1000 metrów trwało całe 4 minuty i 38 sekund. Aby dobiec do mety w czasie 1:40 h należało się poruszać w tempie 4:45 min/km. Z doświadczenia wiedziałem jednak, że tak naprawdę średnie tempo musi być o kilka sekund szybsze. Rzadko kiedy znaczniki na ulicy pokrywają się w 100% z komunikatem z gps. Zazwyczaj Garmin krzyczy, że to już, po czym do oznaczenia kolejnego kilometra jest jeszcze z dobrych kilkadziesiąt metrów.
Już od tego pierwszego kilometra wpadłem na pomysł, że będę informował naszą grupę w jakim czasie powinniśmy minąć oznaczenie kolejnego kilometra, aby dobiec na czas 1:40 h. Od tej pory przy flagach z kilometrami wykrzykiwałem czas danego kilometra. Tak, aby wszyscy mogli oszacować ile mamy zapasu. A zapas jest potrzebny każdej grupie, która marzy o dobiegnięciu w wymarzonym przez siebie czasie. Nie warto biec na styk, bo trasa nie jest przecież płaska od początku, do samego końca. Są momenty w postaci podbiegów, na których warto zwolnić i dać odpocząć ekipie. Celem każdego zająca jest właściwe zadbanie o swoich współtowarzyszy podróży. Liczy się każda para nóg, która wraz z tobą dotrze do mety. Im jest ich więcej, tym większą można czuć satysfakcję z dobrze wykonanej pracy.
Zaraz po minięciu 1-ego km czekały na nas dwa ostre zakręty w lewo. Stromy podbieg zamienił się wkrótce na delikatny podbieg.
2 km i czas 4:33 min. Na pierwszy rzut oka może się to wydać o wiele za szybko, ale w części trasy trafiliśmy na stromy zbieg. Skoro nogi same niosły, to trzeba to było wykorzystać.


Kolejne kilometry pokonaliśmy w następującym czasie:
3 km – 4:41 min
4 km – 4:43 min
5 km – 4:40 min
Nieustannie pilnowaliśmy tempa, ale niech to nie oznacza, że w skupieniu milczeliśmy jak groby. Co to, to nie! Usta się nam nie zamykały. Albo rozmawiałem z Grzegorzem o pozostałych osobach w grupie żywo ich obgadując i komentując, że posypią się kary finansowe wśród osób, które od nas odpadną, albo… zagadywaliśmy kogo się da. Naszym celem było odwrócenie uwagi od bólu i cierpienia. W zamian tego staraliśmy się pozytywnie nastawić biegaczy do dalszej części trasy. Gdy był podbieg, to akcentowałem, że warto mocno machać rękami. W międzyczasie wykrzykiwałem czasy kolejnych kilometrów, a Grzegorz zagrzewał kibiców do gromkich braw. Gdy dobiegaliśmy do punktu z wodą, to brałem kilka kubków. Z jednego piłem, a resztę rozdawałem wśród osób, które tego potrzebowały.
Po kilku kilometrach byliśmy jak jedna, dobrze naoliwiona maszyna. Nic nie mogło nam przeszkodzić w realizacji naszego celu.


6 km – 4:35 min
7 km – 4:43 min
8 km – 4:36 min
Wkrótce trafiliśmy na pierwsze, większe grupy wsparcia. Kibice dwoili się i troili, aby umilić nam bieg i zagrzać do jeszcze większego boju.