Biegam od 2012 roku i od tego czasu wziąłem już udział w wielu biegach. 99,99% z nich miało i ma podobną formułę. Jest trasa, atest PZLA, a na punkcie odżywczym można znaleźć wodę i owoce. Trzeba biec ile sił w nogach, aby później z dumą ruszyć autem w kierunku swojego mieszkania.
No ok, a ten promil?
A ten promil proszę Państwa to historia z gatunku: na punktach odżywczych jest tylko alkohol. Nie ma jedzenia, a samochodem do domu można co najwyżej wrócić po stronie pasażera. No i część tego promila ląduje także w krwioobiegu.
Przed Wami relacja z Siemianowickiej Piwnej Mili. Mojej trzeciej i już teraz wiem, że nie ostatniej (poprzednie relacje znajdziecie tutaj: 2021 r. i 2023 r.).
Zapraszam!
Po pakiet startowy udałem się w przeddzień biegu. Biuro zawodów znajdowało się na dziedzińcu Pałacu Donnersmarcków. Pałac, który miał kiedyś tętnić życiem, a obecnie jest wystawiany na sprzedaż przez syndyk masy upadłości jednej ze spółek. Szkoda, że tak to się skończyło. Ale nie ważne, ja nie o tym.
Podszedłem do namiotu sygnowanego logiem zaprzyjaźnionej grupy biegowej „Siemianowice i Przyjaciele Biegają”, po czym poprosiłem o standardowe zdjęcie wśród płci pięknej.
Odebrałem pakiet, w którym znalazłem następujące fanty:
Numer startowy, czekoladę, piwo z Browaru Pałacowego i chip. No i zgadnijcie czy ja znowu zapomniałem po biegu oddać ten czip.
No nie zgadniecie! xD
Wróciłem do mieszkania, po czym zacząłem sobie organizować transport powrotny po biegu. Wiedziałem, że po tym, co na mnie czeka, za kółko nie wsiądę już do końca soboty.
Start zaplanowano na godzinę 15:00. Na miejscu pojawiliśmy się rodzinnie po godzinie 14:00. Wcześniej zjadłem lekki obiad, ale nie nalewałem sobie niczego do picia. Po co? Skoro wkrótce będzie go we mnie pod dostatkiem.
Po wejściu na teren dziedzińca moje oczy od razu namierzyły długie stoły, na których kończono nalewać piwo. Im bardziej się do nich zbliżałem, tym woń browaru była intensywniejsza. Przy samym stole aż parowały oczy, a alkohol zaczynał się wchłaniać chyba także przez skórę i włosy. To był moment, w którym zwątpiłem w to, czy dobrze robię.
W międzyczasie udało mi się spotkać wielu biegowych przyjaciół, z którymi rywalizuję już od kilku lat. Chociaż rywalizacja to może niezbyt właściwe określenie. To jest bardziej wspólnie spędzony czas na biegowych trasach. Raz się jest lepszym, a raz gorszym. Jak w życiu.
W tłumie odnalazłem Dariusza Klimę, z którym dzielnie walczyłem od kilku edycji. Od zawsze to on był górą i na metę wbiegałem zaraz za nim. Domyślałem się, że teraz będzie podobnie, bo obecnie daleko mi do mojej olimpijskiej formy z 2021 roku. Cóż, dam z siebie wszystko i zobaczę co z tego wyjdzie.
Regulamin biegu jest prosty jak konstrukcja cepa:
Uwierzcie mi na słowo, że w pliku PDF wygląda to o wiele prościej, niż jest to w rzeczywistości. Pierwsze piwo nie jest żadnym problem, ale już trzecie czy czwarte? Wtedy to już jest walka na śmierć i życie. Wybekasz się sprawnie – przeżyjesz. Schowasz gaz głęboko w sobie – powodzenia na kolejnych kilometrach!
Procedury właściwego picia piwa doglądali sędziowie:
Ci, którzy – zamiast pić – udawali, szybko byli doprowadzani do porządku. No sorry, ale oszukiwać nie wypada. Tym bardziej, jeżeli w grę wchodzi litr piwa w tempie poniżej 4 min/km.
Czas leciał nieubłaganie i wkrótce nadszedł moment, w którym musiałem sięgnąć po kubek.
Nieśpiesznym krokiem udałem się w stronę linii startu. Ustawiłem się w pierwszym rzędzie.
Minę miałem nie tęgą:
Ale później była już tęga:
W tym biegu chodziło przede wszystkim o wyśmienitą zabawę. Piwo było tylko pretekstem, aby móc się spotkać i porozmawiać.
Wybiła 15:00. Dano nam znak, że to już.
Wypiłem pierwszy kubek, po czym ruszyłem przed siebie.
Trasa prowadziła alejkami Parku Miejskiego w Siemianowicach Śląskich, na której sprejem wytyczono miejsca, w których należy skręcić.
Pierwszy kilometr pokonałem w czasie 3:44 min. Dokładnie po 550 metrach dalej zameldowałem się na dziedzińcu i wziąłem w dłoń drugie piwo.
Nagle – z biegu w tempie 3:36 min/km – musiałem wyhamować do zera i zacząć pić. Nie wodę, sok czy inny niegazowany napój, a piwo, na które wnętrzności nie były przygotowane. Ciężko się pije, gdy człowiek ze zmęczenia łapie oddech i stara się nie utopić.
Czas mijał, a ja tak sobie stałem i piłem.
Wydawało mi się, że trwało to wieczność, ale Garmin mi podpowiada, że stałem tam tylko 30 sekund.
Uwolniłem gaz górnymi drogami oddechowymi, po czym wróciłem do biegu. Pierwsze metry to był dramat w 3 aktach, a przede mną były jeszcze przecież 2 piwa. Co to będzie. Co to będzie…
Z powrotem poruszałem się w tempie w okolicy 3:40 min/km. Pierwsza piątka zawodników była już poza moim zasięgiem. Biegłem dziarsko za Dariuszem i zacząłem wymijać pierwszych zdublowanych zawodników.
Im bliżej byłem kolejnej wizyty na dziedzińcu, tym bardziej chciało mi się zboczyć z trasy, albo chociaż mocno zwolnić.
Niestety z powrotem się na nim zameldowałem:
Wziąłem 3 kubek. Przerwa trwała 45 sekund.
Więcej grzechów nie pamiętam.
Trzecie poderwanie się do biegu graniczyło z cudem, ale jakoś udało mi się tego dokonać. Pierwsze metry znowu były z tych masakrycznie uciążliwie upierdliwych i równie bolesnych. Inaczej nie da się tego opisać.
W nogach miałem już ponad 4,6 km, a przede mną – na całe szczęście tego świata! – ostatnie piwo.
Dotarłem do stołu. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem pić.
Teraz trwało to już znaaacznie dłużej. Smakiem delektowałem się aż 90 sekund. Niestety nie byłem w stanie przyspieszyć. To znaczy może i bym mógł, ale nie chciałbym, aby moja 8-letnia córka Magdalena wspominała po latach jak mi się ulało bezczeszcząc pobliski głośnik, mikrofon i stanowisko z pomiarem czasu.
Ruszyłem na ostatnią pętlę.
Pamiętacie jak wspominałem jak było mi ciężko, gdy za każdym razem wracałem po piciu do biegu? No to pomyślcie jak „łatwo” jest to zrobić z litrem piwa w środku, które wypiło się w mniej niż 20 minut. Ostatnie 1600 metrów, to była gehenna przez duże „G” i „H”.
Tempo z 3:40 min/km spadło do zawrotnych 4:00 min/km. Niewiele mogłem na to poradzić.
Nie chciałem implodować, bo kto by wtedy spłacił ostatnie 89 lat kredytu hipotecznego? Hmm?
Nie będę przedłużał już tej relacji, więc dodam tylko, że jakoś udało mi się dotrzeć na dziedziniec. Tym razem nie musiałem już niczego pić!
Po minięciu mety mogłem się zgiąć w pół i zdać sobie sprawę z rauszu, który aktualnie rozgrywał się w mojej głowie.
Podszedłem do Darka, ale nie pytajcie o to, o czym wtedy rozmawialiśmy. Zapewne nikt z nas już sobie teraz tego nie przypomni. Obydwaj odpływaliśmy w tym samym kajaku w kierunku zachodzącego słońca. I chyba właśnie o tym rozmawialiśmy. Albo o twierdzeniu Kryłowa-Bogolubowa, które jest również zwane twierdzeniem o istnieniu miar niezmienniczych? Serio. Nie pytajcie, bo nie pamiętam.
Podszedłem do stanowiska z pomiarem czasu i wpisując bezbłędnie swoje nazwisko za ósmym razem, dowiedziałem się, że w klasyfikacji OPEN zająłem 8 miejsce.
Biorąc pod uwagę frekwencję, a także wysoki poziom, to mój wynik uważam za zadowalający.
Wróciliśmy do mieszkania, po czym spoglądając w dół odkryłem, że po raz trzeci, na moje trzy starty w Piwnej Mili, nie oddałem czipa:
Od razu odezwałem się do organizatora z pytaniem jak go mogę zwrócić. To jest chyba jeden z tych biegów, gdzie z uwagi na „specyficzne samopoczucie wywołane alkoholem”, sporo osób zapominało o zwrocie czipów.
Wspomniałem wcześniej o rauszu. Chyba nie było na mecie osoby, która nie znajdowałaby się w tym stanie. Wypicie litra piwa w 20 minutach już samo w sobie jest sporym osiągnięciem. Cytując klasyka, to już po tym można mieć tzw. banię u Cygana do rana. Dodajmy jednak do tego drugi czynnik – nadmiar tlenu, który przyjmuje się w trakcie szybkiego biegu.
Uwierzcie mi, że z tych dwóch połączonych mocy pojawia się uczucie, które ciężko jest opisać. Jest jakoś tak… ciekawie? Może tego się trzymajmy.
Czy za rok wrócę na trasę Siemianowickiej Piwnej Mili?
Aż chciałoby się napisać: „Hold my beer baby!”.
Siemianowice i Przyjaciele Biegają – robicie to dobrze!