Bieg im. Wojciecha Korfantego darzę szczególną sympatią. To właśnie w 2012 roku – w trakcie jego XIX edycji – debiutowałem w imprezie biegowej. Po raz pierwszy w życiu zmierzono mi czas, dostałem medal, a zakwasy leczyłem jeszcze przez kilka handlowych niedziel. Dodatkowo, w ramach uczczenia otwarcia Parku Tradycji, dystans nieco ponad 8 km z Katowic do Siemianowic Śląskich, pokonałem z ciupagą i w kasku.
Na ostatnich metrach prezentowałem się w taki oto sposób:
Bieg zrobił na mnie ogromne wrażenie. To m.in. dla mnie zamknięto rondo i kilkanaście ulic. Emocji było co nie miara i długo to wszystko przeżywałem.
W Biegu im. Wojciecha Korfantego wziąłem jeszcze udział w 2013, 2014 i 2016 roku. W międzyczasie dystans uległ wydłużeniu do 10 km, a dzięki mojej inicjatywie pojawili się pacemakerzy.
Latała mijały, a ja w ww. biegu już nie startowałem. Powód był prosty: niestety wielokrotnie data Korfantego zbiegała się z datą wiosennych maratonów, w których brałem udział. Później pojawił się covid, a po nim okazało się, że z biegu już nic nie zostało. Katowice zaczęły organizować swoją imprezę, a Siemianowice Śląskie swoją. Kultowa – wieloletnia trasa, która prowadziła od jednego, do drugiego pomnika Wojciecha Korfantego, przestała istnieć. Ogromna szkoda, że tak to się potoczyło.
Ale hej! Kończę przynudzać i zabieram się spisanie tego, co wydarzyło się 13 lat (sic!) po moim pierwszym starcie w życiu.
Po pakiet udałem się w piątek – dzień przed moimi 41. urodzinami. Biuro zawodów mieściło się w budynku Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji „PSZCZELNIK”.
W jednym z pokoi odebrałem pakiet startowy:
Szału nie było, ale najważniejsze rzeczy były: numer startowy i chip.
W przeddzień biegu, w ramach nie wiem czego, bo zapewne nie przygotowań, wraz z Tomaszem, pokonałem 24 km wdrapując się m.in. na Górę św. Doroty:
Zmierzam do tego, że w dzień biegu – cytując klasyka – nie byłem już tak świeży w kroku. No, ale tego wspólnego – urodzinowego treningu, nie mogłem sobie odmówić.
Na bieg udaliśmy się rodzinnie, a więc w składzie córka Magdalena i żona Ewelina. Zaparkowaliśmy niedaleko startu/mety. Choć trasa była zupełnie inna, niż ta z 2012 roku, przynajmniej meta się nie zmieniła i stała tam, gdzie kiedyś.
Wkrótce dotarliśmy do pomnika, gdzie spotkałem wielu znajomych. Takie biegi to idealny pretekst do tego, aby odgrzebać stare wspomnienia, bądź pochwalić się z jaką aktualnie kontuzją trzeba się zmagać.
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
Po chwili odnalazłem w tłumie Rafała, dzięki któremu w ogóle pojawiłem się na tym biegu. Pamiętam, że po Biegu Wiosennym w Parku Śląskim spytał się, czy będę biegł w Korfantym. Na początku tego nie planowałem. Po chwili namysłu stwierdziłem jednak, że dlaczego nie? No i po kilkunastu godzinach pojawiłem się na liście startowej.


Krótka rozgrzewka i po chwili ustawiłem się w strefie startowej. Plan na biegł był taki, jak zawsze: pobiec ile sił w nogach i niczego nie żałować. Wraz z Rafałem kilometry planowaliśmy pokonywać w tempie ok. 3:45 min/km.
Wybiła 10:00 i ruszyliśmy:
Kilkadziesiąt metrów dalej skręciliśmy w prawo i czekała na nas długa prosta. To właśnie tam zorientowałem się, że pierwsze miejsce jest już zaklepane dla zawodnika z numerem 139. Zaraz za nim biegł zawodnik w czarnej koszulce i spodenkach. Wiedziałem jednak, że jego szybkie tempo jest niestety policzone i wkrótce mocno zwolni. Zdradziły go słuchawki.
Ja trzymałem się z Rafałem. Chociaż wspólnie planowaliśmy tempo w okolicy 3:45 min/km, to pierwszy kilometr trwał o całe 6 sekund szybciej. Minęliśmy tabliczkę z jego oznaczeniem i rozpoczęliśmy kolejną i równie długą prostą.
To właśnie tam szlifowałem niegdyś formę, aby złamać 3 h. Tych terenów nie darzę więc jakimś sentymentem. Bardziej kojarzą mi się z bólem i cierpieniem, kiedy to zgodnie z zaleceniami Dawida Maliny, rozpoczynałem właśnie 12-sty km w tempie 3:40 min/km.
Zakręt w prawo i przed oczami pojawił się krótki i równie upierdliwy podbieg. Zdaje się, że to był moment, w którym dogoniłem zawodnika ubranego na czarno. Przed sobą miałem biegacza, który zmierzał po złoto. Za plecami był Rafał.
2 km i czas 3:39 min.
W momencie trafiliśmy na tak stromy zbieg, że chwilami trzeba było zaciągnąć ręczny, aby się nie przewrócić o własne stopy. Zameldowaliśmy się na terenie siemianowickiej Bażantarni i chcąc nie chcąc, dobiegliśmy do 3-ego kilometra, który trwał o 3 sekundy dłużej, niż poprzedni.
Za plecami czułem oddech Rafała, ale także zawodnika z numerem 39 – Michała, który od kilkuset metrów skutecznie nas doganiał.
Dwa zakręty w lewo i dobiegliśmy do ulicy Zwycięstwa, która nie dość, że trwała całe 1500 metrów, to w większości jeszcze pod górę. Ten fragment był chyba najbardziej wymagający. To właśnie w tamtym miejscu, wraz z moim nowym kompanem z numerem 39, jeszcze mocniej oddaliśmy się od Rafała.
4 km – 3:38 min
5 km – 3:48 min
Chwyciłem kubek z wodą i wziąłem łyk. Od razu mi ulżyło, bo wiedziałem, że do końca tej gehenny – z każdym krokiem – było już bliżej, niż dalej. Zakręt w lewo i po kilkuset metrach dobiegłem do oznaczenia 6-ego km. Ostatnie 1000 metrów trwało 3 minuty i 42 sekundy. Nie mogłem się doczekać kolejnego kilometra.
I już piszę dlaczego.