Lipiec – jeden z niewielu miesięcy w roku, w którym nigdzie nie wystartowałem. W zamian za to zabrałem się ostro za trening. Chociaż ostro, to może za dużo napisane. Za co zabrałem się jeszcze?
Zapraszam na podsumowanie.
1. Kilometraż.
Tak prezentuje się kalendarz z lipca:
Gdyby nie weekendowe wyjazdy w góry, udałoby mi się ziścić swój plan, który zakłada 4 treningi w tygodniu. Lipiec i sierpień rządzą się jednak swoimi prawami i gdy nadarza się okazja relaksu na łonie natury, nowa maratońska życiówka schodzi na drugi plan.
Sorry wyniku 3:15 h 🙁
Ogólnie wyszło nieznacznie lepiej niż w lutym, kwietniu i maju. Do czerwca jest już jednak spora przepaść. Na początku wydawało mi się, że powrót do 4 treningów w tygodniu będzie męczący. Teraz już wiem, że w rzeczywistości wcale tak nie jest.
We wtorki i czwartki robię po 11 km w tempie, które z treningu na trening, jest coraz szybsze. Z początkowych 5 min/km bez problemu schodzę do 4:37 min/km. No i przeważnie jest więc tak, że chcę biec wolniej, a wychodzi wręcz przeciwnie.
Po latach okazuje się, że więcej trudności może sprawić bieganie w wolnym tempie, niż w tym o wiele szybszym.
2. 2500 km!
Pamiętam, że pierwszym kamieniem milowym w treningach z Magdą, było wspólne pokonane pierwszego tysiaka. Następnie pojawiło się 2000 km i to już było coś!
7 lipca, dokładnie w poniższym miejscu:
udało się nam pokonać 2500 km. Z uwagi spory wzrost Magdy, nie ma szans, abyśmy dobili do tych 3000 km. Gdy piszę te słowa, na liczniku mamy 2535 km i 700 m. Każdy następny centymetr wydaje się być już coraz bardziej policzalny. Robię coraz więcej zdjęć, aby móc potem do czego wracać. Wiem, że będzie mi tego cholernie brakowało.
Ostatni wspólny start planuję na 1 września. Weźmiemy udział w Półmaratonie w Tychach [relacje: 2017 i 2018 r.] i ponownie powalczymy o podium w kategorii „Biegacz z wózkiem biegowym”. To byłoby idealne ukoronowanie naszej biegowej „kariery”.
3. Trening w górach.
Jeden z lipcowych weekendów spędziłem w okolicy Porąbki. No i nie byłbym sobą, gdybym nie wymknął się na krótki trening.
Tak naprawdę miał trwać znacznie dłużej. W planach miałem m.in. Chrobaczą Łąkę. Niestety warunki atmosferyczne uległy gwałtownemu załamaniu. Oberwanie chmury i liczne pioruny wybiły mi to jednak z głowy.
4. Zamykam ten majdan!
Ponoć trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Po jednym ze swoich ostatnich wpisów, w których wrzuciłem zdjęcie z okolicy 2052 r.:
pojawił się taki oto komentarz:
Nigdy się z tym nie kryłem, że na drodze do Tokio łatwiej można trafić na efekt mojego specyficznego (angielskiego?) poczucia humoru, niż na merytoryczny tekst z cyklu: „Ile białka i ile węgli potrzeba, aby złamać 2:04 w maratonie i 1:02 w połówce?”.
Prawdopodobnie swoim zdjęciem i tekstem, który się przy nim pojawił, przelałem czyjś szalet goryczy. Dano mi to zrozumienia, żem błazen i jajcarz.
No i zamknąłem się w sobie na kilka chwil. Gdy się wreszcie otworzyłem, to stwierdziłem, że może rzeczywiście za dużo tutaj heheszków? Że może powinienem zmężnieć i nie pisać bzdur? Tylko samą prawdę?
No i już chciałem zamykać ten majdan, gdy się okazało, że domenę wykupiłem na kolejne 2 lata. Do sierpnia 2020 r. się jeszcze trochę ze mną pomęczycie.
Najmocniej Państwa przepraszam!