Nie ukrywam, że do napisania tego tekstu zbierałem się od dobrych dwóch miesięcy. W głowie mam miliard myśli i wspomnień, które ciężko jest mi ubrać w słowa. Mimo wszystko spróbuję. Przed Wami jeden z bardziej osobistych tekstów, które opublikowałem na drodzedotokio.pl. Zapraszam na podsumowanie 2 800 km, które wspólnie z Magdą pokonałem.
Na długo przed Jej narodzinami postanowiłem zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze chciałem być dla Niej najlepszym tatą, jakiego będzie sobie w stanie wyobrazić. Wiecie, żeby po latach była w stanie stwierdzić: „Kurde! Tata, to był jednak klawy gość!”. Jak tego dokonać? Wpadłem na pomysł, aby po prostu poświęcać jej tyle czasu, ile tylko będę w stanie. Telefon wyciągać przy Niej tylko i wyłącznie po to, aby zrobić Jej zdjęcie, a nie sprawdzać liczbę lajków w serwisach społecznościowych. Wsłuchiwać się w Jej potrzeby i w to, co ma do powiedzenia. Postarać się stworzyć jak najmocniejszą więź, która – mam nadzieję – zaprocentuje na kolejne lata. Szczególnie w tym coraz bardziej – pardon my French – popieprzonym świecie.
A ta druga sprawa? Od kiedy w moim życiu pojawił się sport, to postanowiłem, że pojawi się on również u Magdy. I to wbrew pozorom nie musi być bieganie. Ważne, aby ruch był istotnym elementem Jej życia. To może być dżudo, rower albo akrobatyka.
Jak połączyć te 2 sprawy? Odpowiedź była prosta – wózek biegowy.
Przynajmniej w tym pierwszym etapie Jej życia.
Na początku nie było to jednak takie oczywiste. Pomysł na wspólne treningi zaczął kiełkować w momencie, w którym odwiedzili nas przyjaciele. Tak się złożyło, że zabrali ze sobą także wózek do biegania. Najpierw chwilę się z nim przespacerowałem, a później się przebiegłem. Kilkadziesiąt metrów wystarczyło, aby upewnić się co do jednej kwestii: muszę go mieć!
Kilka tygodni później do drzwi zapukał kurier i od tego momentu moje treningi nabrały zupełnie innej jakości.
Pierwszy trening.
Stresowałem się nim, jak mało czym. Serio! Matura ustna z historii przysporzyła mi mniej nerwów. Obawiałem się przede wszystkim tego, jak jazdę w wózku zniesie Magda. Czy nie zacznie płakać domagając się szybkiej ewakuacji? A jak przeżyjemy te kilkaset metrów bruku, którym rozpoczyna się Park Śląski. Czy za bardzo ją tam nie wytrząsie? Pytań było naprawdę sporo. Odpowiedzi na razie nie miałem ani jednej.
Podczas pierwszego biegu zrobiliśmy 15 km. Tempo wyszło nawet całkiem niezłe, bo 4:51 min/km.
Co przez ten czas robiła Magda?
Zasnęła już po 10 minutach jazdy, więc chyba niewiele pamięta. Zresztą nie ma co się dziwić. Z premedytacją chodziłem biegać w godzinach drzemki Magdy, łącząc przyjemne z pożytecznym. Ewelina miała czas dla siebie, ja miałem zrobiony trening, a Magda nie dość, że się wyspała, to jeszcze zaliczyła spacer w tempie poniżej 5 min/km. To było idealne połączenie, które zawsze się sprawdzało.
Od tego momentu na wspólne treningi chodziliśmy regularnie. W każdy weekend, przez blisko 3 lata. Ograniczały nas 4 rzeczy: choroba moja / choroba pasażerki / niesprzyjające warunku atmosferyczne / wyjazdy*
(* – niepotrzebne skreślić)
Kolejne etapy.
Po kilku miesiącach od rozpoczęcia biegania z wózkiem zauważyłem, że drzemki Magdy stawały się coraz krótsze. Na początku spała prawie 1,5 h. Później zrobiła się z tego 1 h, 45 min, a następnie pół godziny. Jak w zegarku i co do sekundy.
Im mniej było snu, tym więcej i baczniej Magda obserwowała otaczający Ją świat. Zamiast śpiocha, miałem więc osobę, której mogłem zacząć go tłumaczyć. Miałem wreszcie kogoś, do kogo mogłem się odezwać. Przez te ponad 7 lat samotnego biegania, to była niesamowita odmiana.
W sobotę i w niedzielę robiliśmy od 15 do 25 km. Długość treningu była uzależniona od tego kiedy Magda się obudziła. Jeżeli sen trwał długo, to wtedy mogłem sobie pozwolić na nieco dłuższy dystans.
Doskonale pamiętam rytuał związany z pakowaniem. Woda, dodatkowy bidon z herbatą, chrupki kukurydziane, chusteczki odświeżające i kilka rzeczy na zmianę. Mam gdzieś nagrane, gdy pytam się Jej czy idziemy biegać. W odpowiedzi Magda żywiołowo przebierała rękami. To znak, że była na tak.
Pogoda.
Z wózkiem biegałem we wszystkie pory roku. Kapitulowałem, gdy temperatura odczuwalna schodziła 5 kresek poniżej zera, albo akurat trwało oberwanie chmury.
Niewielki deszcz, śnieg czy lód, nie był nam straszny. Kilka dodatkowych warstw ciuchów, śpiworek, bądź folia przeciwdeszczowa i byliśmy gotowi na kolejne kilometry. Często mocno Jej zazdrościłem, gdy w niedzielę rano wbiegaliśmy do parku, a ona właśnie zasypiała. Co ja bym dał, aby wtedy się z nią zamienić miejscami. Zasnąłbym w sekundę!
Wielokrotnie cały park mieliśmy tylko do swojej dyspozycji. Szczególnie, gdy pogoda była z gatunku tych niemrawych.
Problem sprawiał mi lód, który kilka razy pojawił się na trasie. Po jednym weekendzie ślizgania się na nim, zafundowałem sobie kontuzję lewego kolana. Wózek, wraz z Magdą, z każdym miesiącem był coraz cięższy. Pokonywanie licznych podbiegów, przy ponad 20 kg obciążeniu, nie należało do najłatwiejszych rzeczy.
Z jednej strony pojawiały się niewielkie kontuzje, z drugiej – rosła siła biegowa.
Doszło do tego, że udami jestem w stanie rozgnieść kilka kokosów i otworzyć paprykarz szczeciński.
Taka drzemie w nich moc!