Tak szczerze, to nie wiem od czego zacząć. W dalszym ciągu jest we mnie tyle emocji, że ciężko jest mi je wszystkie ubrać w słowa, a później przelać na klawiaturę. Na kilkadziesiąt godzin przed startem niestety wszystko zaczęło się sypać. Przez kilka chwil nie byłem pewny czy w ogóle będę w stanie wystartować. Gdy otrzymałem zielone światło, to czym prędzej ruszyłem w stronę startu. Ciężko było mi wtedy myśleć o jakimś dobrym wyniku. Cieszyłem się, że w ogóle mogę pobiec. Ba! Zapomniałem już o tych wszystkich podbiegach i wietrze, który miał wiać powyżej 40 km/h. Czułem kojednak, że pomimo tych wielu przeciwności losu, może coś z tego jednak wyjdzie. No i nie myliłem się. 6 Gdańsk Maraton to był najbardziej spektakularny bieg w moim życiu. Jeszcze nigdy nie dałem z siebie tak wiele, w tak niesprzyjających warunkach, na tak trudnej trasie, a jednocześnie, w takim komforcie nie dobiegłem do mety. Przekraczając ją spełniłem przy okazji jedno z najważniejszych biegowych marzeń. Chcecie się dowiedzieć co czuje człowiek, który łamie z zapasem 3 godziny i jednocześnie wywalcza pakiet do Bostonu – ostatniego Majora na swojej liście? Ja już wiem, ale z chęcią się z tym z Wami podzielę. Zapraszam Was na największą relację w historii drogidotokio.pl.
We wrześniu 2021 r., w trakcie maratonu w Berlinie, podjąłem pierwszą próbę złamania 3 godzin [relacja]. Na początku wszystko szło zgodnie z planem. Niestety wszystko posypało się gdzieś za 31-szym kilometrem. Wysoka temperatura i spora wilgotność spowodowały, że się „zagotowałem” i musiałem zwolnić. Do mety dotarłem z wynikiem 3:08:50. Mimo wszystko byłem z siebie zadowolony, gdyż ze stolicy Niemiec wywiozłem nową życiówkę. Czułem, że stać mnie na więcej i to nie jest kres moich możliwości. Wziąłem się więc ostro do pracy, aby przy następnej okazji, poprawić ten wynik.
W październiku 2021 r. wystartowałem w Półmaratonie Królewskim w Krakowie [relacja]. Na mecie zameldowałem się po 1:20:44 biegu. Doszło wtedy do mnie, że skoro sam się tak wytrenowałem, że jestem w stanie biegać na granicy 1:20 h w półmaratonie, to może jeszcze będą ze mnie ludzie? Że złamanie tej magicznej trójki jednak jest możliwe? Aby bardziej przybliżyć sobie realizację tego celu, nawiązałem współpracę z Dawidem Maliną – trenerem z Inżynierii Biegania. To on wziął mnie pod swoją opiekę i zaczął rozpisywać mi treningi, które później sumiennie wykonywałem. Na wstępie podkreśliłem jednak, że mogę trenować jedynie 3 razy w tygodniu. Dawid sprawdził moje wyniki z testu wydolnościowego, po czym stwierdził, że próbujemy. No i od tego momentu rozpoczął się zupełnie nowy rozdział w moim bieganiu. Jakości było nieporównywalnie więcej, niż przez te moje ostatnie 9 lat biegania.
20 marca 2022 r., a więc dokładnie w 10 rocznicę mojego biegania – w ramach biegu kontrolnego – udało mi się złamać 1:20 h. W Półmaratonie Marzanny metę przekroczyłem z czasem 1:19:33 [relacja]. Biorąc pod uwagę czystą matematykę, to chyba byłem już gotowy na łamanie trzech godzin. Moim wiosennym startem docelowym miał być właśnie maraton w Gdańsku. Wybrałem go z jednej prostej przyczyny – uwielbiam Trójmiasto, a poza tym istniała szansa, że na początku kwietnia nie będzie tak gorąco, jak może być pod jego koniec. Liczyłem na chłód i go otrzymałem. Nikt nie uprzedził mnie jednak, że wiatr będzie mi podcinał nogi w trakcie biegu, a moją czapkę z daszkiem, będzie chciał wywiać w okolicę Jastarni.
Zapakowałem żonę Ewelinę i córkę Magdalenę do samochodu, po czym ruszyliśmy w kierunku Gdańska. Zameldowaliśmy się w nim w piątek. Po obiedzie chciałem ruszyć po pakiet, ale okazało się, że biuro zawodów jest czynne dopiero w dniu jutrzejszym. Tak to jest, gdy wyjątkowo nie czyta się regulaminu biegu. Biuro zaatakowałem więc w sobotę. Rano wyszedłem jeszcze na ostatni trening. W planie miałem 5 km na tętnie do 155 bpm, a następnie 5 rytmów po 100 metrach. Po wykonanej robocie, wróciłem na śniadanie. Godzinę później zameldowałem się na terenie biegowego miasteczka.
Biuro zawodów usytuowano na terenie parkingu Molo Brzeźno. To tam mieliśmy za kilkadziesiąt godzin wystartować, a następnie zakończyć bieg. Zmierzając do niego trafiłem na ostatnią prostą maratonu. Od razu zacząłem sobie gdybać co to jutro będzie? Z jakim czasem wbiegnę na te ostatnie kilkaset metrów? Tak wiele pytań, a odpowiedzi brak. Istniały tylko domysły.
Od razu udałem się do dużego namiotu, w którym odebrałem pakiet.
Co w się w nim znajdowało?
Okolicznościowa koszulka i opaska, numer startowy wraz z chipem, a także naklejka z numerem startowym, z której miałem skorzystać, aby oddać rzeczy do depozytu. Ogromny plus za brak tony makulatury, która od razu i tak ląduje w koszu.
Expo było niewielkie, bo składało się zaledwie z kilku stoisk.
Obszedłem wszystko dookoła, po czym wróciłem do Eweliny i Magdy. Na całe szczęście nie miałem do nich daleko. Wynajęliśmy mieszkanie zaraz koło Parku Reagana. Od mety, a także do startu, dzieliło mnie raptem kilkaset metrów.
Na miejscu okazało się, że Magda z każdą chwilą coraz gorzej się czuła. To, że zbliża się jakaś infekcja, zorientowaliśmy się w momencie, w którym – dzień wcześniej – nie chciała dokończyć szarlotki z lodami. Już wtedy podświadomie zdaliśmy sobie sprawę z tego, że bez wizyty u lekarza chyba się nie obędzie. Tak też się stało. Dziwny kaszel plus wysoka gorączka i w sobotę po raz pierwszy odwiedziliśmy nocną i świąteczną opiekę. Z zestawem lekarstw wróciliśmy do mieszkania. Minęła pierwsza doba, a Magda ani nie widziała morza, ani też nie skorzystała z placu zabaw, które czekały na nią w pobliskim parku.
Mimo wszystko, za kilkanaście godzin miałem pobiec maraton. Rozpocząłem więc swój rytuał. W pierwszej kolejności wszystko przepięknie rozłożyłem na panelach:
Później sprawdziłem czy wszystko spakowałem, a także zacząłem przygotowywać opaski z międzyczasami. Mój plan na bieg był niezmienny. Zacząć w tempie 4:13-4:14 min/km i – jeżeli się uda – przyspieszyć w drugiej połowie.
Niestety następne kilka godzin mogło zaważyć na moim udziale w biegu. Wszyscy w trójkę przeżyliśmy jedną z bardziej wymagających nocy ostatnich lat. Temperatura Magdy zaczęła dochodzić do 39,5 stopni Celsjusza. Dziwny, skrzeczący kaszel trwał w najlepsze. Zimne okłady plus combo w postaci paracetamlu, a po kilku kolejnych godzinach – ibuprofenu, mało co pomagało. Mijały kolejne godziny, a Magda co chwilę się przebudzała i historia zaczynała się od nowa. Starałem się zasnąć, ale nie byłem w stanie. W głowie krążyło mi miliard myśli. Myślałem o Magdzie, a później o maratonie, który czeka mnie już za kilka godzin. Byłem zły, że nie jestem w stanie zmrużyć oczu i im bardziej chciałem to zrobić, tym bardziej nie mogłem. Dawno nie przeżyłem tak bezsennej nocy, pomimo tak sporej dawki zmęczenia. Może, gdyby miał być to maraton pokonany jedynie dla przyjemności i presja była nieporównywalnie mniejsza, już dawno znajdowałbym się w fazie REM. Ale ja przecież chciałem łamać 3 godziny i zawalczyć o start w maratonie w Bostonie. Stawka była piekielnie wysoka. Chyba najwyższa jaką mógłbym sobie sam zafundować. Był moment, że na tablecie włączyłem sobie w tle… film na YouTube, który tak się prezentował. Jest! Udało się zasnąć. Spałem dokładnie od 3:30 do 4:12. Całe 42 minuty.
Oboje z Eweliną postanowiliśmy, że gdyby rano Magda miała gorączkę, rezygnuję z biegu i wracamy do nocnej i świątecznej opieki. Gapiąc się w sufit doszedłem do wniosku, że wtedy pobiegnę w Łodzi. Na całe szczęście po godzinie 7:00 z Magdą było już o niebo lepiej. Leki zaczęły działać i piekielnie zmęczony zabrałem się za przedmaratońskie śniadanie. Spakowałem plecak i udałem się w kierunku startu.
Zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie w windzie, które mógłbym zatytułować „42 minuty snu, 42 kilometry planach i piękne wory pod oczami”:
Po czym wszedłem na żywo, gdzie opisałem co się u mnie działo przez ostatnie kilka godzin:
Pomimo tych wszystkich perturbacji, mój plan w dalszym ciągu był aktualny i zakładał próbę złamania trzech godzin. Przecież po to tu przyjechałem, co nie? Nie po to tankowałem na trasie paliwo za 7 zeta, żeby teraz to wszystko poszło na marne? Żaden dodatek osłonowy tego nie pokryje. Plan awaryjny zakładał złamanie 3 godzin i 5 minut. To teoretycznie dawałoby szansę w walce o przyszłoroczny pakiet do Bostonu. O ile oczywiście nie pojawiłyby się tzw. cut-offy czyli ucięcie kilku minut od oficjalnych czasów kwalifikacji. Tak się te cuf-offy przedstawiały na przestrzeni ostatnich kilku lat – link.
Ta relacja ma już ponad 1245 znaków, a ja jeszcze nie wspomniałem o warunkach atmosferycznych. Wstyd i hańba mi!
Zmierzając w stronę startu, wiatr rozhulał się w najlepsze. Od kilku dni Polską targały porywiste wiatry, które dochodziły do ponad 100 km/km. Jadąc z Siemianowic do Gdańska były momenty na A1, gdy samochodem bujało we wszystkie możliwe strony. Dodam, że w piątek, zaraz po przyjeździe, z powodu wiatru, mieszkańcy naszego budynku nie byli w stanie otwierać drzwi z bloku. Tak je ten wiatr po chamsku blokował.
Zresztą, prognozę związaną z wiatrem, śledziłem na bieżąco od kilku dni i to w kilku aplikacja na raz. Każda niestety pokazywała to samo. Będzie mocno wiało. Wiatr miał osłabnąć dopiero w poniedziałek. Cytując klasyka: „Panie premierze, jak żyć?!?”.
W dzień startu wcale nie było lepiej. Aby uchwycić te mocne podmuchy, kilkanaście minut później zrobiłem kolejnego lajwa:
Po nim szybko schowałem się w namiocie. To było jedyne miejsce w promieniu kilkuset metrów, gdzie można było się schronić przed porywami wiatru, które ściągały czapki z głów i rozpinały zamki błyskawiczne w kurtkach.
Stanąłem tak sobie nad plecakiem i gapiąc się w niego, odkładałem w czasie moment, w którym miałem się rozebrać, oddać wszystkie ciepłe rzeczy i udać się w okolice startu. To wymagało równie sporo odwagi, co determinacji pomieszanej z głupotą. W trakcie takiego wiatru to się siedzi w domu i gra w gry na plejstejszyn, a nie ustawia na starcie maratonu, z najtrudniejszą trasą w Polsce. To, że nią była, nie ulega najmniejszej wątpliwości.
No nic. Rozebrałem się, poprosiłem o poniższe zdjęcie, po czym włożyłem telefon do plecaka i oddałem go depozytu.
Wcześniej udało mi się jeszcze namierzyć kilku znajomych, między innymi Tomasza z bloga Silesiarunner.pl, a także Marcina, z którym pokonywałem ulice Berlina. Pojawiły się także nowe twarze. Wszyscy mieliśmy w planie pobiec w czasie między 2:55 h, a 2:59:59 h. To była niezwykle mocna i zgrana ekipa. No i taki jeden, niewyspany gość, któremu marzyło się po raz pierwszy w życiu złamać trójkę. Bo dwójek przed wyjściem z domu złamałem chyba z pięć. Tzw. stress_dwójki to przecież nieodłączny element startów i krążą pogłoski po wsi, że żaden Laremid jeszcze z nimi nie wygrał.
Tak o 8:45 rozpoczęliśmy marsz na start. Odpowiednio wcześniej zjadłem żel, pół banana, pół kajzerki z dżemem i kawałek batona proteinowego. Cały czas piłem także izotonik. Z dietą musiałem trafić w punkt. Najeść się na zapas, aby nie poczuć głodu na trasie, ale jednocześnie czuć się lekko, niezwykle zwiewnie i komfortowo. Nie chciałem sobie przecież zafundować kolki, która mogłaby pogrzebać szansę na awans do Bostonu.
Weszliśmy do swojej strefy startowej. Pamiętam, że pomyślałem sobie wtedy: „Kurde, Marek. Zobacz gdzie dotarłeś. Zaraz rozpocznie się jeden z większych maratonów w Polsce, a Ty znajdujesz się w 3 linii zawodników. Elitę masz na wyciągnięcie ręki”. Gdy rozpoczynałem swoją przygodę z bieganiem, w życiu bym się nie podejrzewał, że kiedyś mnie to spotka. Sądziłem, że starty ze środka stawki w zupełności mi wystarczą. Nie przypuszczałem wtedy, że tak to się wszystko pięknie potoczy.
W tłumie odnalazł mnie Adam z bloga 2h59min.pl, którego do tej pory znałem jedynie z Internetów. Przywitaliśmy się życząc sobie nawzajem udanego biegu.
Przed maratonem poznałem także Marcina numer dwa. Okazało się, że mamy podobny cel. Złamać 3 godziny, ale – wbrew temu jak będzie biegła część ekipy – nie zabieramy się z nimi na tempo 4:10 min/km, a biegniemy wolniej. Szczególnie pierwszą połowę, która obfitowała w wiele zwrotów akcji w postaci tunelu i licznych wiaduktów.
Zbliżała się godzina 9:00. Pomyślałem, że choćby nie wiem co, to dzisiaj zamierzam dać z siebie wszystko. A nawet jeszcze nieco więcej. Nie po to tak mocno przykładałem się do wszystkich treningów, aby teraz to wszystko zaprzepaścić. Ok, noc była nieprzespana, wiatr prawie urywa jaja, ale czy to oznacza że mam się poddać? Nigdy w życiu!
Kwalifikacja do wymarzonego Bostonu była dla mnie najważniejsza. Chciałem ją wywalczyć już teraz, aby nie musieć o tego robić we wrześniu – przy o niebo większej presji. Gdyby tam powinęła mi się noga, to z Bostonu byłyby nici.
Chwilę później padł strzał startera.
Tak zmotywowany ruszyłem przed siebie.
Wiadomo, że na początku nogi niosą, a grupa wydaje się być zwarta. Nic tylko biec z nią nie spoglądając ani na tempo, ani na aktualne tętno. Jasne, jeżeli ktoś chce się zmierzyć z maratońską ścianą, to jak najbardziej polecam takie zachowanie. Ja od pierwszych metrów spoglądałem bacznie na Fenixa i od razu rozpocząłem sekwencję hamowania. Chwilami biegłem w tempie nawet 3:59 min/km. To było zdecydowanie za szybko. Powiedziałem Marcinowi, że nie wiem jak on, ale ja zwalniam. Przyspieszymy później.
Wiatr dawał się we znaki, ale na całe szczęście na razie jeszcze wiał w plecy.
8 komentarzy
Gratuluję!!! Piękna historia, piękny wynik!!! I piękna droga progresu tego rekordu. Czapki z głów, naprawdę. Widzieliśmy się na chwilę przed samym startem, wygląda na to że Cię dobrze „pobłogosławiłem”, mogę się czuć ojcem chrzestnym tego sukcesu, hahaha?! Dla mnie ten bieg też był wyjątkowy i rekordowy. Rewelacyjne zawody. A teraz czas na Chicago Marathon, yay!!!!
p.s. Najtrudniejsza trasa maratońska to jest w Szczecinie. Jak nie wierzysz to sam spróbuj 😉
Pzdr&powodzenia w Bostonie za rok!!!
Dzięki! 🙂
Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się, że wynik poniżej 3 h jest zarezerwowany dla jakichś kosmitów. A tutaj się okazało, że oni też są przecież ludźmi 😉
Fajnie, że się do mnie przyznałeś i mogliśmy zamienić kilka słów. Jeżeli chodzi o Szczecin, to może kiedyś się skuszę 🙂
Panie Bo, jak zwykle się nie zawiodłem czytając relacje z zawodów.Jestem bardzo szczęśliwy ze Ci się udało złamać te trójkę Jo powoli zaczynom od nowa przygoda z bieganiem . Mom smak na półmaraton w październiku może i mnie udo si złamać ta nieszczęśni trójka ostatni miołch 1:36 h
Jeszcze raz gratki Panie Bo
Dzięki! 🙂
To była piękna walka i piękna historia 😉 Takie biegi zdarzają się niezwykle rzadko. Fajnie, że w Gdańsku, tak to się wszystko fajnie ułożyło.
Trzymam za Ciebie kciuki!
Brawo! Mijałeś mnie w okolicach 15-20 km, wyglądało, że biegniesz z dużym luzem i chyba tak było do końca. 😉
Swoją drogą, bardzo ciekawi mnie skąd masz wykres jak zmieniała się Twoja pozycja na różnych punktach? Sam stworzyłeś czy gdzieś w wynikach można do niego dojść?
Dzięki! 🙂
Luz był od początku, do samego końca. W życiu nie czułem takiej energii! I to pomimo tych podbiegów i tego cholernego wiatru. Gdybym trójkę miał już wcześniej złamaną, to śmiało atakowałbym 2:55 h 🙂
Jeżeli mowa o wykresie, to sam go sobie zrobiłem.
Świetna relacja, dzięki! Potwierdzam, że pizgało w Gdańsku niemożebnie – ja sam zrezygnowałem z zaplanowanego treningu usprawiedliwiając się, że przecież nic na siłę 😉
Wielkie dzięki! 🙂