Od kilku lat starty dzielę na dwa rodzaje. W pierwszym koszyku znajdują się biegi, w których staram się osiągnąć jak najlepszy rezultat. To do nich trenuję w pocie czoła, wykonując podbiegi czy inne – bardziej wymagające jednostki treningowe. Do tego typu startów mogę zaliczyć ten w Krakowie czy w Gdańsku. Drugi rodzaj startów to takie, w których od początku, do samego końca, znajduję się w strefie komfortu. Bacznie rozglądam się dookoła, starając się jak najwięcej zapamiętać. Wykonuję wiele zdjęć, a także zbijam niespotykaną liczbę piątek. Czy właśnie taki był półmaraton w Wiedniu?
Czy wielkim spoilerem będzie to, jeżeli przyznam na wstępie, iż na 12-stym kilometrze piłem Prosecco, a tuż przed startem znalazłem 20 Euro? Jeżeli tak, to wybaczcie :/
Od kiedy pamiętam, Wiedeń zawsze chodził mi po głowie. Słyszałem wiele dobrego zarówno o samej trasie biegu, jak i tysiącach kibiców, którzy szczelnie ustawiali się wzdłuż niej. W marcu dowiedziałem się, iż mam możliwość startu na dystansie półmaratonu. Dwa tygodnie po moim złamaniu trójki w Gdańsku, z powrotem zapakowaliśmy więc rodzinnie kilka toreb i wyruszyliśmy pociągiem do stolicy Austrii.
Wspomniałem o ciekawej trasie. Swój zachwyt powinienem chyba rozpocząć od opisu samego miasta. Jakże ono jest piękne! Kolaboracja z III Rzeszą spowodowała, że po II Wojnie Światowej nie trzeba było tam niczego odbudowywać. Wszystko tak jak zbudowano przed latami, tak stoi tam po dziś dzień.
Po tym, gdy dojechaliśmy na miejsce i wyszliśmy z metra, naszym oczom ukazały się majestatyczne budynki, które powaliły mnie swoim rozmachem. Gdzie się człowiek nie obejrzał, tam dostrzegał coś interesującego.
Z uwagi na deszcz, postanowiliśmy od razu udać się po pakiet startowy. Zwiedzanie mieliśmy sobie zostawić na bezchmurną sobotę.
Dwoma liniami metra dotarliśmy do Marx Halle, w którym mieściło się EXPO i biuro zawodów.
Na samym początku udałem się po pakiet. Po chwili miałem już w dłoniach numer startowy i kilka gratisów, które do niego dołączono:
Później odebrałem okolicznościową koszulkę, która tak się prezentowała:
Zrobiliśmy honorową rundę po stoiskach, po czym wróciliśmy do hotelu. Gdy Magda poszła spać, udałem się jeszcze na spacer po centrum. Wiedeń nocą prezentował się wprost obłędnie:
Z uwagi na fakt, że w Wiedniu wcale nie zamierzałem walczyć o nową życiówkę, a tym samym – nie zależało mi na oszczędzaniu nóg – sobotę w całości poświęciliśmy na długie spacery. Na pierwszy ogień poszło Muzeum Naturalne:
Później trafiliśmy w okolicę katedry św. Szczepana:
Była także wizyta w Wiener Prater – sporym parku, w którym kryło się wiele atrakcji:
Po przejażdżce kilkoma z nich, wróciliśmy do hotelu. Nogi wchodziły mi do czterech liter, ale grzechem byłoby się ograniczać, gdy wokół tyle się dzieje. Ustawiłem alarm na 5:45 i odpłynąłem.
W niedzielę rano wstałem wypoczęty. Zupełnie inaczej, niż jeszcze dwa tygodnie temu w Gdańsku, kiedy to – z soboty, na niedzielę – łącznie spałem jakieś 42 minuty. Nie dość, że byłem pełen sił, to jeszcze na dodatek nie towarzyszył mi stres. Zamiast tego był spokój w najczystszej postaci.
Ubrałem się w strój startowy, po czym o godz. 7:00 udałem się na śniadanie.
Okazało się, że moja firmowa koszulka przyciągnęła uwagę dwóch biegaczek. Po angielsku spytały mnie o to, dlaczego w logotypie mam typowo japońskie, czerwone słońce. Okazało się, że obydwie pochodziły z Japonii. Od razu podkreśliłem, że choćby nie wiem co się stało i na jak długo musiałbym się zadłużyć, to do Japonii jeszcze wrócę. Obiecałem to sobie, Ewelinie i Magdzie.
Zresztą o tym spotkaniu wspomniałem w lajwie, który popełniłem zaraz po wyjściu z hotelu:
To nie był koniec ciekawych spotkań na dziś. Zmieniając linię metra z U3 na U1, zostałem zaczepiony przez dwójkę Polaków. Dokładnie przez Przemka, który również zmierzał na start. Spojrzał na moją koszulkę i spytał czy to ja prowadzę Drogę do Tokio. Przytaknąłem.
Kim był Przemek? Okazało się, że to właśnie z nim korespondowałem przed swoim maratonem w Tokio (!). Mało tego. On również biegł ze mną w Japonii w 2015 r. Nie wiem ile dokładnie wynosi rachunek prawdopodobieństwa, który zakłada, że w metrze w Wiedniu, spotka się dwójka biegaczy, która znalazła się wśród 26 Polaków, którzy w 2015 roku przekroczyli metę Tokyo Marathon, ale domyślam się, że taki rachunek składa się z wielu tysięcy cyfr. Porozmawialiśmy chwilę, po czy życzyliśmy sobie nawzajem udanego biegu.
Wyszedłem z metra i skierowałem się w stronę startu. Strefy startowe usytuowano na obydwu pasach ulicy Wagramer.
Z każdą chwilą tłum stawał się coraz większy. Nie ukrywam, że brakowało mi takiego widoku. Tysiące biegaczy zmierzających w jedynie słusznym kierunku. Ba! Brakowało mi nawet tych długich kolejek do Toi-Toi’ów.
Wkrótce później – pod raz drugi tego dnia – wszedłem na żywo:
A propos ww. kabin TOI-TOI. Okazało się, że pomiędzy pasami jezdni zainstalowano kilka, wolnostojących pisuarów. Możecie je obejrzeć na poniższym zdjęciu:
To był strzał w dziesiątkę, bo osoby, którym zależało tyko na tzw. jedynce, nie musiały stać w kolejce z osobami, którym marzyła się liczba o numerze dwa. Postanowiłem, że i ja się tam zaszyję.