Rasowy przykład biegowego masochizmu? Proszę bardzo! W moim przypadku niech to będzie bieg na 5 kilometrów. Taki, w którym daję z siebie wszystko, zahaczając przy okazji o tętno maksymalne. Wiem, że będzie bolało, a zakwasy będę czuł jeszcze przez kilkanaście kolejnych godzin. I to nawet w oczodołach. Mało tego! Decyzję o starcie podejmuję dobrowolnie i jeszcze za to płacę. Piękniej chyba nie jestem tego w stanie podsumować. Bo prawda, że fajnie to opisałem, co nie?
W Szóstce Pogorii, która tak naprawdę jest jedną z niewielu atestowanych piątek w Polsce, brałem udział w 2017, 2019 i w 2021 roku. To właśnie tam, w 2021 roku metę pokonałem po 17 minutach i 51 sekundach biegu. Chciałem złamać dziewiętnaście minut, a przy okazji złamałem minut osiemnaście.
Jak było tym razem?
Tak w skrócie: katusze były porównywalne, a wynik był gatunku na tzw. styk.
Po pakiet startowy udałem się w dzień biegu. Rejestrując się na zawody, jako godzinę startu wybrałem przedział między 10:00, a 10:30. Krótko po 9:00 zaparkowałem więc samochód, po czym ruszyłem w kierunku biura zawodów.
Biuro – jak zawsze – znajdowało się w namiocie, który usytuowano za budynkiem Klubu Żeglarskiego UKS Pogoria.
Po chwili odebrałem numer startowy, a także 32GB pendrive z logiem „Pogoria Biega”:
Mocno liczyłem na to, że na tym pendrive znajdę zdjęcia z biegu, albo chociaż dyplom ukończenia tegorocznej edycji. Dzięki temu wcale nie musiałbym się męczyć, tylko grzecznie wróciłbym do samochodu i pojechał na ogródek, na którym czekała na mnie rodzina i same smakowitości.
Niestety pendrive był pusty :/
Nie pozostało mi nic innego jak przymocować numer startowy, wziąć butelkę wody i ruszyć w kierunku startu.
W tym roku pojawiła się zupełna nowość. Zmieniono trasę i teraz, zamiast nawrotki po 2,5 km, przy której pękały piszczele i zrywały się Achillesy, był bieg z punktu A, do punktu B. W jednym kierunku i to przez całe 5 kilometrów.
Ww. zmiana spowodowała, że start i meta były od siebie oddalone. Metę zainstalowano tam gdzie zawsze, czyli w miejscu niedaleko Molo na Pogorii III. Na start trzeba się było natomiast przejść. Po około kilometrowym truchcie, moim oczom pojawił się namiot i mata z pomiarem czasu:
Zrobiłem kilka zdjęć po czym zabrałem się za rozgrzewkę. Pomachałem ramionami, rozgrzałem mięśnie brzucha, aby nie zafundować sobie kolki, po czym – kilkoma rytmami – przepaliłem płuca i nogi.
Spiker dał znać, że niedługo wystartujemy i poprosił, abyśmy się wszyscy ustawili w rzędzie. Na początku ustawiłem się jako 5 czy 6 osoba. Po chwili stwierdziłem, że to nie najlepszy pomysł.
Już tłumaczę dlaczego.
Urok trasy na Pogorii polega na tym, że z trasy – oprócz biegaczy – korzystają także rolkarze, rowerzyści i ludzie z psami. I to w tym samym momencie, w którym rozgrywany jest bieg. Lepiej nie ustawiać się więc z przodu, bo osoby z przodu torują niejako drogę reszcie. Poza tym lepiej mieć kogo wyprzedzać, niż zostać z przodu sam jak palec.
Plan na bieg był prosty – z Pogorii chciałem wywieźć nową życiówkę. Pacemakera w Garminie ustawiłem więc na średnie tempo 3:25 min/km. Byłem ciekawy co też z tego wyjdzie.
Ruszaliśmy w 15-sekundowych odstępach, więc ani się nie obejrzałem, a byłem kolejną osobą do startu.
3…2…1… ruszyłem!
Przez pierwsze kilkaset metrów skupiałem się tylko i wyłącznie na swoim aktualnym tempie. Bieg rozpocząłem nieco za szybko, bo pierwsze 200 metrów pokonałem w średnim tempie 3:02 min/km. Od razu się opamiętałem i zwolniłem do 3:20 min/km. Wkrótce prześcignąłem pierwszego biegacza.
Po 800 metrach pojawił się zakręt w lewo i pewne fundamentalne pytanie: w którą stronę pobiec? Idealnie na wprost miałem nieubitą ścieżkę. Chodnik skręcał natomiast lekko w prawo. Co prawda na chodniku była namalowana strzałka w prawo, ale nie byłem pewny, czy dotyczy to akurat tego biegu. Przede mną nie widziałem ani jednego biegacza. Spytałem więc biegacza, którego akurat mijałem: „Gdzie teraz?!”. Krzyknął, że w prawo. Zrobiłem tak jak mi kazał i znalazłem się na chodniku przy ul. Zakładowej.
Poniżej macie ww. miejsce. Na czerwono zaznaczyłem drogę, którą miałem idealnie na wprost i która niezwykle mnie kusiła, a na zielono tą właściwą:
Pojawiło się oznaczenie 1 km. Spojrzałem na Garmina, a tam czas: 3:26 min.
Nie jest źle.
Ktoś pyta o tętno? Już podaję – 186 bpm.
W tym wypadku było już o wiele gorzej.
Wiem, że było na to trochę za wcześnie, ale właśnie rozpocząłem odliczanie kilometrów, które dzieliły mnie od upragnionej mety.
Kolejny zakręt w lewo i wkrótce pojawiła się kolejna tabliczka. Drugi kilometr pokonałem w czasie 3:29 min. Już wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że przy tak wysokim tętnie (przy drugim kilometrze tętno wynosiło 190 bpm), niewiele już wskóram. Byłem przygotowany na to, że kolejne kilometry będą tylko wolniejsze.
Choć biegłem dopiero od 6 minut i 55 sekund, czułem się, jakby to trwało o wiele dłużej. Czas zatrzymał się dla mnie w miejscu. Nie spoglądałem już wtedy na Garmina. Skupiałem się na oddechu i na jak najbardziej ekonomicznym biegu. W międzyczasie prześcigałem kolejnych biegaczy.
Następny zakręt w lewo i po kilkuset metrach dostrzegłem kolejną tabliczkę z oznaczeniem.
Trzeci kilometr i czas: 3:40 min.
Zaraz po jego minięciu pomyślałem, że do końca został „tylko” jeden kilometr i dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć metrów. Wytrzymaj Marek! Grill czeka i woła Cię z daleka!
W oddali widziałem już zarys mety. Wizualizowałem sobie w głowie moment, w którym ją pokonuję, po czym upadam z wyczerpania na twarz i leżę w tej pozycji, do następnej handlowej niedzieli.
Kolejny zakręt w lewo i przede mną miałem najdłuższą prostą tego przedpołudnia. Doskonale wiedziałem, że na jej końcu będzie ostatni już zakręt w lewo, a następnie nitro z du*ska do samego końca.
4-ty km i czas: 3:48 min.
Zaczynało się robić niebezpiecznie blisko, aby na mecie pojawił się wynik powyżej 18 minut. No cóż, moje tętno wynosiło wtedy 193 bpm (!). Rezerwy nie miałem prawie wcale.
Gdy tylko minąłem ww. tabliczkę, przeszedłem na 2 sekundy do szybkiego marszu. Wziąłem 3 łyki wody, po czym dożyłem. Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Z powrotem wróciłem do gry.
Myśl o końcu tego biegu zdziałała cuda. Zwiększyłem tempo do 3:30 min/km i pognałem przed siebie. Ostatni zakręt w lewo, a potem około 350 metrów prostej do mety.
Dobiegłem do kolejnego zawodnika. Chciał ze mną finiszować, ale szybko odpuścił. Ja natomiast przyspieszyłem do tempa 3:20 min/km i pokonałem metę.
Zapauzowałem Garmina, po czym opadłem na kolana. Chwilę to trwało zanim do siebie doszedłem.
Proszę Państwa! Udało mi się wywalczyć nową życiówkę, poprawiając swój czas o całą jedną sekundę 😉
Wziąłem medal, oddałem zwrotny chip, po czym wszedłem na stronę w wynikami. W tamtym momencie byłem pierwszym biegaczem w kategorii OPEN. Pamiętam, że w jednej z poprzedniej edycji biegu, wynik w okolicy 17:50 gwarantował 3 miejsce na podium. Jak będzie tym razem? Wszystko się mogło wydarzyć.
Kolejny zawodnicy wbiegali na metę, a ja w dalszym ciągu byłem pierwszy.
Wtem! Wbiegł pierwszy, drugi, a potem piąty i dziesiąty zawodnik. Wszyscy mieli lepsze czasy od mojego. W tym roku poziom był zdecydowanie wyższy, niż w latach ubiegłych. Pierwszy zawodnik w kategorii OPEN 5 km pokonał w czasie 14:55 min. Tempo 2:59 min/km to już nie przelewki.
Jak oceniam swój bieg?
Plan zakładał bieg na granicy zwrócenia drugiego śniadania, no i to udało mi się osiągnąć. Dałem z siebie 100%, co pokazuje poniższy wykres. Tętno mówi samo za siebie:
Nie ukrywam, że jestem nieco zdziwiony, że udało mi się poprawić swoją życiówkę. Po maratonie w Gdańsku, gdzie złamałem 3 h, dopiero się rozkręcam. Nie jestem w takiej formie, jak przed 10 kwietnia br. Przez ostatnie kilka tygodni biegałem co chciałem i nadrabiałem zaległości w przyjmowaniu wyrobów czekoladowych. Ani się nie obejrzałem, jak waga zaczęła pokazywać jakieś niecenzuralne wartości. No bo jak to tak mnie straszyć wagą powyżej 68 kg, skoro było już stabilne 66,7 kg. Ładnie to tak?
Nie wiem czy kiedyś uda mi się złamać 17:30 minut, skoro trenuję do maratonów, a nie do bicia rekordów świata na 5 czy 10 km. Może, gdyby było chłodniej, to byłbym w stanie urwać jeszcze kilka sekund. Cóż z tego, skoro Szóstka Pogorii rozgrywana jest pod koniec maja, a nie stycznia czy lutego.
Jak oceniam zawody?
Uważam, że zmiana trasy, to była bardzo dobra decyzja. Teraz nie trzeba hamować do zera, aby ponownie rozpędzać swoje ciało w kierunku mety. Może warto by pomyśleć nad rozstawieniem choć jednego wolontariusza w miejscu, o którym Wam wcześniej pisałem (dop. red. – zdjęcie z Google Maps z dwiema strzałkami). Mógłby on wskazywać właściwą drogę.
Jeżeli chodzi o organizację, to po raz kolejny się nie zawiodłem. Szóstka Pogorii to bardzo fajnie przygotowane zawody, na które z chęcią wrócę za rok.
Pogoria od wielu lat kojarzy mi się nie z tyle z piaskiem, molo i Tyskim z sokiem, a cierpieniem, tętnem maksymalnym… no i z życiówkami.
Wcale się nie obrażę, jeżeli tak już zostanie i jeżeli co roku będę z Dąbrowy Górniczej wywoził nowy PB.
Nawet, gdybym życiówkę miał poprawiać jedynie o kolejną sekundę.