Dwa tygodnie po półmaratonie w Nowym Jorku udałem się do Pragi. To miał być kolejny bieg z gatunku tych bardziej turystycznych, niż w ramach walki o nową życiówkę. Wiecie, tempo konwersacyjne, sporo zdjęć i zero zakwasów. Właśnie taki był plan na uczczenie mojego dziesiątego biegu, który miałem pokonać w ramach RunCzech. Czy udało mi się go zrealizować? Niestety nie. Z wolnego tempa wyszły nici. Nie mam ani jednego zdjęcia z trasy, a z Pragi jeszcze tak zmęczony nigdy nie wyjechałem. Kończąc czekoladę Studencką tłumaczę co też się tam u licha wydarzyło. Bo wydarzyło się więcej, niż bym się wcześniej spodziewał.
Zapraszam!
Podróż do Republiki Czeskiej przebiegła bez najmniejszych problemów. Po moich samotnych wojażach, wreszcie przyszedł czas na rodzinny wyjazd w składzie: mąż Marek, żona Ewelina i córka Magdalena. Pięć godzin jazdy z przerwą na kawę i kanapki i po godzinie 10:00 zameldowaliśmy się w okolicy EXPO. Nie dość, że od razu chciałem odebrać pakiet, to zamierzałem jeszcze zrobić to w iście specjalny sposób, a więc w kurtce z Bostonu. Prawdopodobnie jednej z niewielu, która obecnie znajduje się na naszym kontynencie. Czy można to było więc rozpatrywać w kategoriach czystej prowokacji? Może i tak, a może nie. Zależy kto pyta i kto odpowie.
Jednym z moich biegowych marzeń nie było jeno tylko pobiec poniżej 3 godzin w maratonie czy zdobyć kwalifikację do Boston Marathon. Od zawsze chciałem się także panoszyć (jak panisko jakieś), w kurtce z Bostonu, odbierając pakiet startowy na kolejny bieg. Człowiekowi do szczęścia czasami niewiele potrzeba.
Zaparkowaliśmy przez kompleksem wystawienniczym Výstaviště Praha Holešovice, gdzie w jednej z hal, mieściło się biuro zawodów i EXPO.
Omijając kolejne kałuże, zeszliśmy schodami i dotarliśmy do naszej hali.
Szedłem w tej kurtce dumny jak paw, ale miałem ku temu glejt. Wiedziałem jak wiele kosztowało mnie to wysiłku, abym mógł za dwa tygodnie pobiec w Bostonie. Dlaczego miałbym więc schować dumę do kieszeni i udawać, że nic takiego się nie stało? No właśnie stało się! Bądźmy z siebie dumni kiedy jest ku temu powód. Tako rzecze CEO drogadotokio.pl.
W ramach ciekawostki dodam, że wielu biegaczy widząc kurtkę, której widoku się raczej nie spodziewali, weszło do kałuży, zboczyli z chodnika na trawę czy wykonali inny – nieoczekiwany manewr. Na razie jeszcze nikt mnie nie zagadał, ale wkrótce miało się to zmienić.
W niewielkiej hali od razu skręciłem w prawo. Minąłem kilka namiotów i dotarłem do miejsca, w którym mogłem odebrać swój pakiet.
Stanąłem przed nim, wykonałem rozbieg i po chwili miałem swój numer.
Co jeszcze oprócz niego znalazłem? Okolicznościowy plecak, a także baton.
Dodam, że z racji tego, że połówka w Pradze jest zaliczana do cyklu SuperHalfs, a ja mam już w CV półmaraton w Walencji, otrzymałem także kartkę z informację, że Praga będzie moim drugim SuperHalfsem. Mam nadzieję, że także nie ostatnim.
W rogu hali znalazłem baner z listą wszystkich zawodniczek i zawodników. Chwilę zajęło, zanim się odnalazłem. Może dlatego, że podzielono moje imię i nazwisko. Przy pomocy Magdaleny udało się mnie odnaleźć.
To właśnie wtedy, na plecach poczułem delikatne i równie romantycznie muśnięcie. Przez chwilę pomyślałem, że to Ewelina, ale to jednak nie ona. Przecież aktualnie widzę ją przed sobą.
„Któż to mnie tak mizia?” – pomyślałem.
Okazało się, że to pewien Włoch, na którego moja kurtka zadziała, niczym wabik. Musnął ją, bo ta potrzeba była od niego silniejsza. Powiedział mi, że także biegnie w Bostonie i przy okazji spytał skąd mam to odzienie. Wszystko mu ładnie wytłumaczyłem. Dla niego Boston będzie piątym Majorem. Na jego liście zostanie mu Tokio. Mam nadzieję, że długo nie będzie musiał na nie czekać. Akurat przestało padać i mieliśmy szansę na dotarcie do samochodu w względnie suchych warunkach. Następny kierunek -> hotel.
Nasz pokój jeszcze nie był gotowy, tak więc od razu ruszyliśmy na miasto. Aura niestety nas nie rozpieszczała. Odczuwalna temperatura wynosiła maksymalnie 10 stopni Celsjusza. Padało raz bardziej, a raz mniej. Co z tego? Byliśmy w jednej z piękniejszych stolic Europy. W deszczu prezentowała się równie wybornie.
Byłem ciekawy jaka pogoda będzie jutro, a więc w dzień biegu. Półmaraton odbywa się nie w niedzielę, a właśnie w sobotę. Start zaplanowano na godzinę 10:00. Okazało się, że do tego czasu zdążę mieć w nogach pół Pragi. Dodatkowo w przeddzień biegu miałem okazję ucztować w restauracji prowadzonej przez rodowitego Sardyńczyka. Matko jedyna! Jedzenie i czerwone wino z jakiejś limitowanej edycji to było niebo w gębie. Stwierdziłem, że to wszystko było po prostu zbyt smakowite, aby tego nie spróbować. Nie chciałem, aby się to odbyło kosztem jutrzejszego biegu. Półmaraton mam przecież przebiec na luzaka, prawda?
Wróciłem do pokoju i wszystko ładnie rozłożyłem na dywanie.
Piękniej się chyba nie dało:
Alarm obudził nas po godzinie 6:30. Sowite śniadanie i byliśmy gotowi do wyjścia. Kilka przystanków tramwajem i dotarliśmy w okolicę Mostu Mánesa. Należało go przejść, aby trafić do biegowego miasteczka.
Po lewej stronie było widać rzędy zielonych TOI-TOI’ów, a po drugiej tabliczkę z oznaczeniem, że od mety pozostało 200 metrów. To właśnie w tym miejscu miałem finiszować kilka godzin później.
Jeżeli mowa o warunkach atmosferycznych, to było chłodno. Dla niektórych może było nawet nieco za zimno. Nie dla mnie. Po tym, co przeżyłem w Nowym Jorku, te marne kilka stopni Celsjusza w Pradze, odczuwałem jak 30 stopni na wyspie Krk. Jedyne czym się martwiłem to wiatrem, który w pewnym momencie chciał przewrócić pobliskie namioty.
Po godzinie 9:00 zaczęło także padać. Na całe szczęście deszcz trwał może z 10 minut.
Od razu po nim Magda dorwała się do pamiątkowej tablicy. Podkreśliła kto jest kim, a także że przyjechaliśmy z Polski:
Jakby tego było mało, to cały tekst zakreśliła. Dzięki temu był widoczny z dobrych kilku metrów.
Jadąc wspomnianym tramwajem na start stwierdziłem, że skoro może padać w trakcie biegu i ze zdjęć i tak nic nie będzie, to może spróbuję pobiec na jakiś dobry wynik? Wbrew pozorom taką pogodę cenię najbardziej: zero słońca, gęste chmury i maksymalnie 8 stopni Celsjusza. Wtedy czuję, że żyje i wtedy może wydarzyć się magia.
Poprosiłem Ewelinę o pamiątkowe zdjęcie:
Wrzucając je do Internetów okrasiłem je podpisem, który mógł sugerować, że zdjęć z trasy raczej nie będzie.
Ucałowałem swoje dziewczyny, po czym poszedłem do strefy startowej. Miałem być w „J”, ale za pozwoleniem organizatora, wszedłem do „A”. Nikomu nie zaszkodziłem, bo dobrze wiedziałem, że dzisiaj szykuje się walka, a nie spacer. Równo o godzinie 10:00 padł strzał startera i pomknęliśmy przed siebie.
Pacemakera w Garminie ustawiłem na tempo 4:00 min/km. Wiedziałem, że złamanie 1:30 h raczej jest w moim zasięgu. Nie byłem tylko pewien ile minut uda mi się urwać z tego wyniku.
No właśnie – jaki miałem plan na bieg?
To miał być sprawdzian tego, na jakim obecnie znajduję się poziomie. Ostatnie mocniejsze treningi wykonałem pół roku wcześniej, kiedy to – wraz z moim ówczesnym trenerem Dawidem Maliną – przygotowywałem się do Maratonu Warszawskiego. Zaraz po minięciu mety stwierdziłem, że nie zamierzam już walczyć o nowy PB. Że te wyniki, które udało mi się osiągnąć, mnie satysfakcjonują. Przy dalszych trzech treningach w tygodniu, raczej nie zejdę poniżej 2:55 h.
W związku z tym od połowy września 2022 roku, do kwietnia 2023 roku niewiele było u mnie jakości w bieganiu. Zamiast do urozmaiconych treningów, wróciłem do swoich kultowych 3 treningów w tygodniu po 20 km. Dodam, że były tygodnie, gdy pokonałem w nich góra 40 km. Dwukrotny pobyt w USA (październik – Chicago i marzec – Nowy Jork) spowodował, że waga pokazuje obecnie jakieś 1,5 kg więcej, niż powinna. I nie, to nie woda, która zatrzymała się w moim organizmie…
Reasumując – w Pradze chciałem powalczyć o dobry czas, ale zdawałem sobie, że biorąc pod uwagę mój obecny poziom wytrenowania, może być z tym różnie.
Pierwszy kilometr charakteryzował się nadmiarem bruku i sporym tłokiem. Tego pierwszego się spodziewałem, ale to drugie nieco mnie zdziwiło. Startowałem ze strefy, która znajdowała się zaraz za elitą, a czułem się, jakbym biegł za pacemakerem na czas 4:00 h. Pomyślałem, że to może oznaka tego, że trasa jest szybka, a w biegu bierze udział blisko 12 000 osób. Powoli i systematycznie przesuwałem się o kolejne pozycje. Chciałem osiągnąć swoje docelowe tempo, a nie być zależnym od tempa wolniejszych biegaczy.
1 kilometr i lekki szok – czas 3:46 min.