Oficjalnie listopad jeszcze trwa. Od jutra grudzień, a więc czas kilku wolnych dni, prezentów i barszczu czerwonego prosto z tytki na wigilijnym stole (co usilnie starają się nam co roku wmówić w reklamach TiVi!). A jak sprawa wygląda z bieganiem? Naprawdę sądziłem, że listopad wypadnie u mnie zdecydowanie lepiej. W sumie wyszło 108 km i 410 m. Śmiać się? Czy płakać?
Jak widzicie od 9 do 23 listopada pojawiła się luka. W sobotę 8-ego wyszedłem sobie na dychę. Niby fajnie, niby ok, ale czułem się jakoś dziwnie. Pomyślałem – „Nic na siłę bejbi!”. Po 7 km poszedłem do domu i tam już zostałem przez kolejnych kilka dni. W niedzielę 9-ego jak mi przywaliło temperaturą powyżej 39,2 , to ino raz! Leżąc jak kłoda, po raz pierwszy żałowałem, że na suficie nie mam zamontowanej 60 calowej plazmy. Po raz pierwszy by się przydała.
Tak więc po serii antybiotyków wróciłem do świata biegaczy i od 25 listopada nadrabiam to co nie wybiegane. Mam nadzieję, że w grudniu obejdzie się bez luk.
Ukoronowaniem listopada było moje dzisiejsze wyjście do Parku Śląskiego. Nie byłem w nim z dobrych kilka miesięcy. Poniżej znajdziecie kilka zdjęć z mojego parkowego klasyka – 15 km trasy, którą pokonałem chyba z tryliard razy. Znam na niej każdy kamyk i łacińskie nazwy roślin, które mijam po drodze.
Umiecie tak?