W 2013 roku udało mi się pokonać pierwszy maraton, który zaliczany jest do prestiżowego cyklu World Marathon Majors. To był Berlin. Pamiętam wzruszenie, które towarzyszyło mi na starcie. Pamiętam setki tysięcy kibiców na trasie, a także emocje, które mógłbym podzielić na kilka osobnych biegów. Gdy piszę te słowa, siedzę w koszulce finiszera na lotnisku O’Hare. Mam na koncie czwartego Majora i nadal ciężko jest mi w to uwierzyć. Berlin miał być przecież tylko odskocznią od biegów w Polsce, a do zaliczenia sześciopaka WMM brakuje mi teraz „tylko” Londynu i Bostonu.
Tym razem podróż do Chicago odbyła się bez takich przygód, jak przy locie do Nowego Jorku. Nie zamknęli mi drogi na lotnisko do Pyrzowic i do Warszawy doleciałem o czasie. Gorzej było po wylądowaniu. Samolot do Chicago miałem dopiero za 6 h. Znając wysokość cen na Okęciu, najlepiej byłoby się chyba najeść na zapas.
Choć próbowałem to zrobić, po ok. 4 h żołądek postanowił się odezwać: „Hej! A może by tak jajecznica z jajek czwórek i kawałek kiełbasy z musztardą za 78 zł”? Na taką ekstrawagancję nie było mnie niestety stać. Ostatecznie stanęło na kanapce z szynką za jedyne 24 zł. Smakowała co najmniej jakby kosztowała ze trzydzieści osiem.
Na lotnisku poznałem Ilonę i Edmunda, którzy nocowali w tym samym hostelu. Gdyby nie to, że za chwilę mieliśmy lecieć, moglibyśmy tak sobie siedzieć i rozmawiać do późnych godzin nocnych.
Samolot niestety nie wystartował o czasie. Flagę Stanów Zjednoczonych na lotnisku O’Hare zobaczyłem więc z 1,5 h opóźnieniem. Krótka odprawa i rozmowa z celnikiem, któremu oświadczyłem, że przyjechałem tutaj na… nowojorski maraton. Popatrzał na mnie ze zdziwieniem. Szybko się poprawiłem i udałem się w stronę metra.
Kupując bilet już wtedy wiedziałem, że odtąd wszystko będzie podporządkowane biegowi.
40 minut i byliśmy w hostelu.
Odłożyliśmy bagaże i wyszliśmy na miasto.
Hostel położony był zaledwie 300 metrów od Millenium Park, gdzie znajdował się start i meta. Powinno mi być z tego powodu głupio i wstyd. Dotąd przyjazd na start trwał zawsze co najmniej godzinę (rekordu ponad 2 h w Nowym Jorku chyba nic nigdy nie pobije). A tutaj? To był przysłowiowy rzut beretem.
Millenium Park był naszym pierwszym przystankiem.
Następnie udaliśmy się w okolicę Riverwalk. Okolica prezentowała się niesamowicie! Wysokie, majestatyczne budynki wyglądały, jakby ktoś je przed nami porozklejał w formie fototapety. Prawie bezchmurne niebo, cisza, spokój i te kolosy.
Starałem się zrobić jak największą liczbę zdjęć. Prognozy pogody niestety nie nastrajały optymistycznie. Przez cały czas miało padać, a w dzień biegu przewidywano także burze z piorunami. Ten wieczorny spacer, mógł być równie dobrze jedynym bez deszczu. Trzeba to było więc wykorzystać.
Wróciliśmy do hostelu. Wdrapałem się na swoje łóżko z literą „C” i łudząc się, że pośpię dłużej niż 3 h, spałem dokładnie 2 h i 47 min. No i podobnie jak w Nowym Jorku – oczy otworzyły mi się w sekundę.
O dalszym śnie nie było mowy.
Po śniadaniu ruszyliśmy na EXPO. Edmund wybrał autobus. Ja z Iloną woleliśmy się przejść. Kto wie, czy jeszcze kiedyś uda mi się tutaj wrócić.
2 komentarze
To słabo patrzyłeś za Polakami 😀 Ja na całej trasie spotykałem, z 20-30 grup z Polską flagą spokojnie spotkałem 😛
No to nie wiem gdzie miałem się jeszcze spoglądać 😉
Musieli mnie po prostu unikać. Gdy Ty biegłeś to wyciągali flagi przed Twoim nosem 🙂
Inaczej być nie mogło.