Start przebiegał w 3 falach. Na początku ruszyły strefy od A do E, kilka minut później moja F, a na końcu H. Spiker żywiołowo zagrzewał wszystkich do biegu. Muzyka zrobiła swoje. Na moim męskim ciele pojawiły się równie męskie ciary. Pożegnałem Wojtka, którego za chwilę straciłem z oczu. 3…2…1…. start! Przez pierwsze kilka minut szliśmy jeden koło drugiego. Lekki trucht rozpoczął się dopiero po minięciu linii startu. O dziwo, w gąszczu głów znalazłem Ewelinę, której pomachałem na pożegnanie. Byłem ciekawy po ilu godzinach i minutach się znowu spotkamy. A propos spotkania. Kilkaset metrów po starcie znalazłem Wojtka. Postanowiliśmy pobiec razem. Długa prosta, ominięcie Kolumny Zwycięstwa prawą stroną i rozpoczęły się blisko 4 godziny emocji, które można by podzielić na kilka kolejnych lat biegania.
Staraliśmy się trzymać tempa ok. 5:10 na km. Wielokrotnie musieliśmy się jednak hamować, aby nie biec szybciej. Trudno opisać to, jak ten cały kilkudziesięciotysięczny tłum fenomenalnie niósł do przodu. Kolejne kilometry leciały ekspresowo. 4 km, 7 km, 12 km, połówka? Już? A później 26 km, 32 km… Byliśmy zdumieni, że tabliczki z oznaczeniem tak szybko się pojawiały przed oczami, a my nie czuliśmy zmęczenia. Wszędzie biegacze, tysiące biegaczy! Dosłownie jakby przed chwilą był start, a przecież to już 34 km! Co jakiś czas trafialiśmy na trasie na występ grup muzycznych. Przedział gatunków był przeogromny. Do tej pory pamiętam jakie wrażenie zrobił na mnie zespół z pewną czarnoskórą soulującą wokalistką. Uczta dla ucha, a tu przecież trzeba przerwać i biec dalej.
Do 37 km w zasadzie wszystko szło zgodnie z planem. Później niestety odezwała mi się prawa łydka. Zaczęły nią targać jakieś mikroskurcze. Tak jak gdyby zaraz miał się pojawić jakiś większy, ale za sekundę odpuszczało i można było biec dalej. Tempo siadło i oznajmiłem Wojtkowi, że na moje towarzystwo raczej nie ma co już liczyć. Nie byłem w stanie biec poniżej 5:30 min/km. Musiałem zwolnić.
Kolejne kilometry to była już jedna wielka walka. 38 km zrobiłem w 5:53 min, następny w 6:28, 5:56 i najwolniejszy w 8:01. Później było już nieco lepiej 6:09 i ostatnia prosta z Bramą Brandenburską w tle. Wtedy zadziałał już instynkt i skurcze mało co się liczyły. Kilkaset metrów i meta!
Byłem z siebie cholernie zadowolony! Z medalem na szyi przeszliśmy jeszcze chyba z pół Berlina, aby trafić do metra, a później kilkunastogodzinna podróż i wreszcie można było odpocząć.
Maraton w stolicy Niemiec? Jest to najtańsza opcja na przebiegnięcie jednego z majorsów. Kolejny jest w Londynie, a później zostają tylko Stany i Japonia. Jeżeli uda się Wam zdobyć pakiet startowy, to zróbcie wszystko, aby móc się tam pojawić.
Plusy:
Minusy (będzie tylko jeden):
[shareaholic app=”share_buttons” id=”10261725″][shareaholic app=”recommendations” id=”10261733″]