Wszystko zaczęło się gdzieś po 4 km. W pewnej chwili poczułem nagły i równie intensywny ból brzucha. Pomyślałem, że może zaraz mi przejdzie. Cały dzień coś jadłem, a teraz gnam przed siebie. To chyba naturalne, że czasami można przez chwilę poczuć jakiś dyskomfort? Przed biegiem dobrze się rozgrzałem. O co więc może chodzić?
Z każdym następnym kilometrem było coraz gorzej. Ból nie ustępował. Moje myśli zaczęły krążyć wokół chęci skorzystania z toalety. Szybki risercz: stoi kilka kabin zaraz za linią mety. Spróbuję dobiec! Mijam kolejnych biegaczy:
4 km – 4:12
5 km – 4:11
6 km – 4:08
No… jakby to powiedzieć… nie dobiegłem :/
Z kabiny udało mi się skorzystać dopiero po 7 km. To był drugi nieplanowany postój tej nocy. Okazało się, że nie ostatni.
Wiecie, że nawet nie byłem zły? Ta cała sytuacja po prostu rozwaliła mnie na łopatki i zamiast rzucać mięsem, jaki to jestem biedny i nieszczęśliwy, zacząłem się z tego śmiać. Czy w trakcie imprezy inauguracyjnej ktoś mógłby ze mną wygrać na ilość postojów? Nie sądzę… Już wtedy czułem się jak zwycięzca!
Na 16-tym km znowu musiałem się udać na tzw. stronę. Było to prawie w tym samy miejscu, w którym byłem na 3 postoju. Znajome miejsce – znajome krzaki. Nie sądziłem, że jeszcze tam wrócę.
Po powrocie na trasę nogi miałem już jak z waty. Niestety, od razu czekał mnie podbieg. O dziwo nawet sobie z nim poradziłem. Żołądek na chwilę się uspokoił. Niestety tempo siadło na ok. 5:20 min/km. Nie ono było jednak najważniejsze. Chciałem już być na mecie, a obawiałem się piątego postoju. Po nim bym się już chyba nie pozbierał. Z latarkami musiałoby mnie szukać pół miasta.
Jeden z nich chwycił mnie za dłoń. Chwyciłem go i ja. Okazało się, że oni też trzymali się już za ręce. Biegliśmy tak w trójkę przez kilkadziesiąt metrów. Widząc to Ewelina osłupiała. Od dobrej godziny walczę z żołądkiem, a teraz biegnę za ręce z dwójką nieznajomych biegaczy 😉
Ostatnie kilka metrów. Były jeszcze siły na szybki sprint.
META!
Wynik? Moim zdaniem jak na marsz, marszobieg i cztery postoje – rezultat godny zapisania w annałach sportu! Przez chwilę bałem się, że ciężko będzie mi złamać 2 h. Prawdę mówiąc nie wiedziałem na jaki czas biegnę. Po czwartej toalet-pauzie zapomniałem włączyć garmina. Nawet nie wiem dlaczego w ogóle go wyłączałem. Zdaje się, że odwodnienie zrobiło swoje.
Zaraz po zakończeniu udaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy do domu. Nie miałem siły ani na posiłek, ani na nic. Chciałem się położyć. Spałem 10 h, co naprawdę rzadko mi się zdarza.
Ktoś krzyknie: „Po co się męczyłeś?”, „Głupiś?”, „Durnyś?”, „Po*e^*nyś?”.
Tak wiem, byłem mocno odwodniony i z medycznego punktu widzenia należało mnie położyć i nie przeszkadzać. Z punktu widzenia biegacza-amatora – ciężko byłoby mi się z tym pogodzić. Po wyjściu z Toi Toi’a na siódmym kilometrze nie byłem pewien czy w ogóle dotrwam do końca. Jakby na to nie patrzeć, przede mną były jeszcze 2 okrążenia. Wbrew pozorom kolejne kilometry jakoś szybko minęły. Gdyby ból brzucha się nasilił, doczłapałbym jakoś do mety i świat by się nie zawalił. Jednak ja naprawdę mogłem biec i były momenty, w których dobrze mi to szło. Na pewno nie zrobiłem niczego ponad swoje siły.
Jak oceniam bieg?
Plusy:
+ Fajna trasa. Mimo, że jest kilka podbiegów – wydawała się dosyć szybka.
+ Dużo kibiców
+ Stanowisko kibicowania rodem z PRL – genialna sprawa!
Minusy:
– Nieszczęsna mata na starcie! Albo niech będzie szersza, albo niech się koło niej pojawi coś więcej, niż nędzny, niewidzialny pachołek.
– Wąski finisz – 1 pas drogi dla finiszujących półmaratończyków, biegaczy na 7 km i zawodników nordic walking, był niewystarczający.
[info: zdjęcie rzędu kabin toaletowych pochodzi z tegorocznego maratonu w Krakowie]
[shareaholic app=”share_buttons” id=”10261725″]
[shareaholic app=”recommendations” id=”10261733″]
3 komentarze
Ponownie zawiesiłeś bardzo wysoko poprzeczkę bo:
-nawet gdybym dostał paszport kenijski, potrenował w górach Hindukuszu i dzięki magicznym tybetańskim ziołom pobił Twój wynik z Rudy,
-nawet gdybym skupił się (ups, wiem, to niefortunne słowo) na pobiciu rekordu „skoków w bok” podczas biegu (dzięki zjedzeniu bigosu zakąszanego ogórkami i schabowymi przed biegiem),
to bym nie był w stanie kontynuować biegu już po góra drugiej wizycie.
A już bankowo bym tego tak fajnie nie opisał – Gmoch i palik mnie rozwalił 😀 Masz po prostu „miszcza” startowego, zawsze coś, jak, kwa, kwa nie kefir, to jakieś dzieciaki pod nogami, paliki itd…
Gdyby to był zwyczajny trening, to zapewne moje ciało już dawno odmówiłoby mi posłuszeństwa 😉 Adrenalina zrobiła jednak swoje i bylem w stanie dobiec do mety. Ba! Miałem siłę aby łapać się z nieznajomymi za ręce! 🙂
Przede Tobą jeszcze nie jedna życiówka. Wiesz jaki byłem zdziwiony, gdy w tym roku w Krakowie dobiegłem poniżej 1:30:00? Okazało się, że fizycznie byłem przygotowany. Psychicznie – nie za bardzo. No bo jak to? Przebiec 21 km w średnim tempie 4:15 min/km?!?
Trening to podstawa, ale wiele zależy też od nastawienia. Wydaje Ci się, że nie jesteś w stanie, że nie podołasz, a tu taki kinder ibaraszung 🙂
Pan Gmoch to klasa sama w sobie!
Jestem pierwszym blogerem w historii polskiego blogeringu, któremu użyczył swoje flamastry i przez skype’a powiedział co i gdzie i jak to ma być rozrysowane.
Dzięki! 🙂 To był bieg pełen przeżyć. Nie udało mi się zbliżyć do życiówki, ale wiem jedno – bieg zapamiętam do końca moich dni 😉