W trakcie XII Półmaratonu Marzanny, który odbył się 22 marca 2015 r., po raz pierwszy udało mi się złamać 1:30 h. Dla takiego biegowego amatora jak ja był to wprost niewyobrażalny wyczyn. Z jednej strony pojawiło się ogromne szczęście, które fajnie byłoby kiedyś powtórzyć. Z drugiej jednak doskonale pamiętałem ile wysiłku mnie ono kosztowało. Pomyślałem sobie, że tak katować to ja się już nie będę. Wydawało mi się, że czas 1:29:55, który wtedy uzyskałem, długo nie będzie poprawiony. Na pewno nie po całym dniu jedzenia i nie w nocy. Jak to w życiu bywa – nigdy nie znasz dnia, ani godziny.
W rudzkim półmaratonie wziąłem udział już po raz drugi. W zeszłym roku zorganizowano pierwszą – inauguracyjną edycję. Na starcie ustawiłem się z myślą o tym, aby pobiec w okolicach 1:30 h. Bieg skończyłem odwodniony na kilka różnych sposób. Ból brzucha i cztery wizyty na tzw. „stronie” doprowadziły mnie do stanu permanentnego wycieńczenia. Rzadko śpię dłużej niż 8 h, a po tym biegu to spałem chyba z dwanaście [link do relacji]. W tym roku chciałem się odkuć i 6 sierpnia ponownie wyruszyłem w kierunku Rudy Śląskiej. Organizator wytyczył zupełnie nową trasę, na której chciałem się sprawdzić.
Po przyjeździe od raz skierowałem się do biura zawodów, które podobnie jak przed rokiem, mieściło się w Hali Widowiskowo Sportowej. Po wejściu dwie kartki o wymiarach A4 kazały mi się odwrócić i sprawdzić swój numer startowy. Po tej procedurze odebrałem swój pakiet.
W białej reklamówce znalazłem standardowe elementy każdej startowej wyprawki, a więc numer, chip, koszulkę i kilkanaście ulotek. Dodatkowo pojawił się kubek z logiem jednego ze sponsorów, a także napój energetyczny. Wiem, że to ponoć paskudne i niezdrowie świństwo, ale schłodzony, dzień po biegu smakował po prostu wybornie.
Po chwili skierowałem się w stronę rynku, na którym umiejscowiono start i metę. Pochodziłem po okolicy i wysłuchawszy pięknej piosenki o sercu z diamentu, udałem się do samochodu.
Wspomniałem o nowej trasie. Tym razem, zamiast finiszować jak przed rokiem na mało ciekawej ul. Hallera, zdecydowano się na Rynek. Moim zdaniem był to strzał w dziesiątkę. Duży plac był zdecydowanie bardziej reprezentacyjny i znakomicie się do tego nadawał.
Przeniesienie zawodów na Rynek to nie jedyna zmiana trasy. Tak w zasadzie to rozrysowano ją w paintcie od nowa. Jedyny wspólny punkt to kilkuset metrowy fragment wspomnianej już ul. Hallera. Poniżej znajdziecie porównanie:
2015 r.
Po godz. 20:00 udałem się na Rynek, gdzie spotkałem Michała Gruszkę – zwycięzcę konkursu Silesia Marathon [więcej info], a także Tomka i Pawła z bloga bwotr.pl. Chwilę porozmawialiśmy, po czym rozpocząłem rozgrzewkę. Choć na swoim proflu napisałem, że spróbuję powalczyć o nową życiówkę, to nie do końca byłem pewny czy uda się to zrobić. Wieczorami biega mi się fatalnie. Na 99% kończy się to bólem brzucha i drastycznym obniżeniem samopoczucia w dolnych częściach ciała. Szczegółów Wam oszczędzę.
Po 21:00 ruszyli biegacze na dystansie 7 km i zawodnicy nordic walking. Kilka chwil później ustawiłem się w strefie startowej, aby ruszyć po kilkunastu minutach.
[zdj. FB Ruda Śląska]
3 pętle w nowej scenerii zazwyczaj charakteryzują się następującą dramaturgią:
– pierwszą biegnie się najbardziej asekuracyjnie analizując każdy zakręt i wzniesienie,
– druga trwa o wiele krócej – wiesz gdzie musisz zwolnić, a gdzie możesz sobie pofolgować,
– trzecią zazwyczaj pokonuje się w następujący sposób – zaciska zęby i odlicza metry do końca.
Jeszcze przed przyjazdem sprawdziłem sobie profil trasy. Pierwsze trzy kilometry wyglądały jak bajka i wiecie co? Tak było w rzeczywistości. Zaraz po starcie skręciliśmy w ulicę Niedurnego, a później w Kupiecką. To był jeden wielki zbieg. Nogi rozkręcały mi się w ciemnościach do szaleńczych prędkości (jak na półmaratońskie warunki). Zresztą spójrzcie na początek wykresu:
3:43, 3:43 i 3:48, a i tak nie dawałem z siebie wszystkiego. Wiedziałem, że jest o wiele za szybko i zaraz może być po wszystkim, ale jakoś nie mogłem się oprzeć i biec poniżej 4 min/km.
6 komentarzy
Miło było spotkać się przed startem – podziwiam Twój wynik i chyżość 😀 – kończymy pisać naszą relację z Tomkiem – mamy bardzo podobne wnioski 😀 szczególnie dotyczące trasy 😀
(a i tak trudno uwierzyć, że Ty choć na milisekundę przeszedłeś do marszu…) 😉
Jeżeli Ty podziwiasz moją chyżość, to ja mam na uwadze Twoją rączność! No…. ale może zmieńmy temat, bo się zbyt romantycznie zrobiło. Nie wiem czy nowej władzy się to spodoba.
Życie mnie nauczyło, że czasem lepiej przejść do marszu, niż przejść się do namiotu z czerwonym krzyżem 😉 Zdarzyło mi się to raz i postanowiłem, że o wiele bardziej wolę sobie pospacerować w trakcie biegu.
Jakkolwiek dziwnie to brzmi.
Ja niestety często z tej metody korzystam, w końcu „mój pierwszy” w Żywcu to był w większości Galloway. A później – w zależności od stopnia sponiewierania 🙂
Brawo gratulacje 🙂
Dzięki! 🙂
Mam nadzieję, że wreszcie kiedyś uda się nam gdzieś spotkać na jakimś biegu.
mam nadzieję i ja 🙂