Styczeń za nami. Nie będę owijał w bawełnę i waląc prosto z mostu oświadczam: to był najgorszy miesiąc od dłuższego czasu. Przede wszystkim w sensie biegowym i zdrowotnym.
Zapraszam na podsumowanie pierwszego miesiąca 2017 r..
Będzie krócej niż zwykle, bo też niewiele się wydarzyło.
1. Kilometraż.
Wiecie jak może wyglądać kalendarz biegowy bez biegania? Na przykład w ten sposób:
Pusto, pustka i jeszcze więcej pustego. Pięć treningów i tętno na poziomie maksymalnego.
Przed w/w przerwą ostatni raz poszedłem biegać osiemnastego grudnia. Wychodzi więc na to, że świąteczny sernik udało mi się spalić dopiero 16 I 2017 r. To właśnie tego dnia odkryłem „uroki” powrotu do biegania po 28 dniach. Było dosyć… ciekawie.
W styczniu przebiegłem dokładnie 80 km i 50 m. Chwilami bałem się, że po raz pierwszy będą tam same zera.
2. „L” jak „L4”.
Znalazłem zdjęcie, które idealnie podsumowuje to, co działo się ze mną przez ostatni tydzień grudnia i większą część stycznia. Od razu uprzedzam – ulokuję na nim kilka produktów firm farmaceutycznych:
– 3 serie antybiotyków,
– taka dawka osłony, że stałem się prawie kuloodporny,
– wziewy, opryskiwacze i tablety musujące – dla każdego coś dobrego.
Gdy wydawało się, że już jest w porządku, choroba wracała ze zdwojoną siłą. Stało się tak trzykrotnie. O bieganiu niestety nie było mowy. Pod znakiem zapytania stanęły pierwsze starty. Miesiąc w plecy z przygotowaniami to jednak dosyć sporo.
Na całe szczęście od 21 stycznia biegam już raczej systematycznie. Wracam do 3 treningów w ciągu tygodnia i zobaczymy co z tego wyjdzie.
Wiem jedno – w przyszłym sezonie grypowo-anginowym będę chyba korzystał z maseczki chirurgicznej. Nie dam się już zarazić. Przynajmniej nie tak mocno.
3. Achtung! Smog!
Tak wiem, smog to wymysł/wina Tuska i wegańskich cyklistów popijających mleko kokosowe w trakcie okrążania warszawskiego Placu Zbawiciela. Ok, ale bez przesady! To co zanotowała najbliższa stacja od miejsca mojego przerosło moje najśmielsze oczekiwania:
Wracając odkrztuszałem podpałkę, a kurtka pachniała dobrą imprezą przy grillu. Może to i głupota z mojej strony, ale niestety – maraton sam się nie przebiegnie.
Liczę na to, że luty będzie o wiele lepszy. No i czekam na pierwszy podmuch ciepłego powietrza. Wózek do biegania jest już dawno przyszykowany i czeka w gotowości.
Magdaleno – szykuję się!