Pierwsza dycha minęła koncertowo. Opuściliśmy tereny „Trzech stawów” i za estakadą skręciliśmy w lewo. Przed nami wyrósł drugi co do wielkości podbieg, który ciągnął się przez kilkaset metrów. Moje tętno cały czas było w normie i dochodziło maksymalnie do 175-176 unm. Na tamtą chwilę nic nie zapowiadało zbliżającego się kryzysu.
Przed 15-stym km wbiegliśmy na Nikiszowiec – teren górniczego osiedla, które jest jedną z ważniejszych atrakcji turystycznych Katowic i całego województwa śląskiego. Na ten moment czekał chyba każdy. Klimat Nikiszowca jest nie do podrobienia. Familoki, bruk i doping, który było słychać z daleka. Trudno sobie wyobrazić lepszy i bardziej charakterystyczny punkt na mapie śląskiego maratonu. To właśnie tam postanowiłem zaliczyć glebę. Na jednym z punktów z wodą starałem się chwycić banana, który miał być dopiero przekrojony i podany na tacy. No i tak jak go chwyciłem, tak ujechałem na kubku z wodą i przez chwilę zniknąłem z pola widzenia pozostałych maratończyków. Szybko pozbierałem się do kupy i po chwili byłem z powrotem w grze.
Wspomniałem o dopingu. Co jakiś czas pojawiali się kibice, którzy mocno nas wspierali. Na trasie było także kilka większych punktów z muzyką. Jeden zapamiętam chyba do końca swoich dni. Kilku pracowników KWK „Wieczorek” stało wzdłuż rury, w którą uderzali narzędziami. Wielkie dzięki chopy!
Wbiegliśmy do Mysłowic. Wkrótce mieliśmy już w nogach dystans półmaratonu. Teraz powinno być już tylko z górki. Hurra optymizm studziła jednak myśl o słynnym podbiegu na 37 km. Największym i – pardon my french – najbardziej upierdliwym ze wszystkich. To właśnie w tym miejscu, w zeszłym roku, dopingowałem biegaczy. To właśnie ten podbieg skutecznie oddziela mężczyzn od chłopców.
Opuściliśmy Mysłowice, aby przez Katowice wbiec do Siemianowic Śląskich. Minęliśmy oznaczenie 30-ego km.
Zaczęło się.
Ponoć od 30-ego km zaczyna się maraton. Coś w tym jest. Na tym etapie rozmowa już się tak nie kleiła jak na początku. Po tych wszystkich podbiegach większość osób zaczęła się skupiać na przetrwaniu, niż na opowiadaniu anegdot. Nasza grupa nie wyglądała już tak licznie, jak jeszcze kilka kilometrów wcześniej. Większość osób niestety już dawno się od nas odłączyła.
Czułem się coraz gorzej. Tętno, które jeszcze jakiś czas temu oscylowało wokół 170 unm, wynosiło teraz 180 unm. I to nawet na długich prostych. Na jednej z nich pojawił się punkt z wodą. Wziąłem 2 kubki, ale tak szczerze, to nic mi to nie dało. Choć piłem na każdym z punktów, czułem nieustanne pragnienie. Marzyłem o coli, która czekała na mnie ma mecie. Wtedy zapłaciłbym każde pieniądze, aby skrócić czas oczekiwania na to, gdy wreszcie będę mógł ją wypić.
To właśnie na tym punkcie, tak w okolicy 35-ego km, po raz pierwszy przeszedłem do szybkiego marszu. Na całe szczęście miałem jeszcze na tyle siły, aby dogonić Przemka. Andrzej zniknął mi gdzieś za plecami.
Na końcu ul. Powstańców znajdował się punkt dopingu przygotowany przez UM i MOSiR z Siemianowic Śląskich. Podbieg na 37 km zbliżał się nieubłaganie.
Minęliśmy rondo. Spojrzałem na wynik tętna, który wyniósł 185 unm. Było zdecydowanie za wysokie. Wtedy już wiedziałem, że będę musiał spasować. Przemek i Andrzej coraz bardziej się ode mnie oddalali. Przebiłem balony, aby nikogo nie wprowadzać w błąd. Zawiązałem sznurki wokół pasa i rozpocząłem walkę o dotarcie do mety.
2 komentarze
Bywa i tak. Co nas nie zabije…. Powodzenie w Nowym Jorku!
No niestety 😉
Dzięki! Postaram się przygotować relację, jakiej próżno szukać w tej części Europy 🙂