Przed biegiem myślałem, że godnie zaopiekuję się swoją grupą. Że będę wsparciem przez cały bieg, ale także na tym cholernym 37-mym km. Okazało się, że sam go tam potrzebowałem. Czułem się tak, jak już wielokrotnie. Mięśnie były sprawne, głowa również, ale tętno za nic nie chciało się obniżyć.
Przeszedłem do truchtu. Gdy tylko starałem się biec, wszystko wracało do normy. Wspomniałem Wam o podbiegu, który oddziela mężczyzn od chłopców. Okazało się, że ponownie znalazłem się w tej drugiej grupie. Wzniesienie pokonałem szybkim marszem. O biegu nie było mowy.
W połowie 38-ego km pojawiła się niewielka agrafka i utęskniona brama wejściowa do Parku Śląskiego. Od tego momentu miało być już tylko z górki i coraz bliżej mety.
40-sty km, który jest w zasadzie jednym wielkim zbiegiem, zrobiłem w ponad 7 min. Normalnie robię go w czasie około 4 min. Niech to świadczy o tym, jak wielkie przeżywałem katusze.
W oddali pojawił się Stadion Śląski. Ostatnia prosta i tunel, który prowadził na jego bieżnię.
Wreszcie!
Emocje sięgnęły zenitu. Wokół kibice i tartan, który aż lśnił z nowości. Stadion zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Wydawał się być przeogromny. Dodatkowo było tak nienaturalnie kolorowo. Jakby ktoś wziął zdjęcie i znacznie zwiększył saturację barw. Żółć i błękit wyglądały tak soczyście.
Na całe szczęście mieliśmy do pokonania aż 300 metrów. Można było się więc w spokoju delektować tą chwilę. Wtedy już nikt nie szedł. Każdy biegł. Nie ważne w jakim tempie.
Szukałem na trybunach swoich najwierniejszych fanek: żony Eweliny i córki Magdaleny. Niestety nie byłem w stanie ich dostrzec. Przyspieszyłem więc i po chwili było już po wszystkim.
Zrobiłem kilka zdjęć, po czym odebrałem medal. Bez wątpienia jest to jeden z najładniejszych medali, które w życiu otrzymałem.
Udałem się po rzeczy z depozytu. Niestety po chwili utknąłem w ogromnej kolejce, na której końcu były napoje i bułka. Lecha Free wypiłem na raz. Baton i bagietkę zostawiłem sobie na później.
Dawno nie byłem tak zmęczony jak wtedy. Ubrałem bluzę i rozpocząłem 4 km spacer do domu. Cały czas rozmyślałem o tym, co mogło pójść nie tak. Do kilku wniosków udało mi się już dojść.
Wydawało mi się, że jestem dostatecznie przygotowany. Kontrolne połówki wychodziły mi całkiem przyzwoicie. Na kilka dni przed Silesią zrobiłem sobie m.in. 10 km w tempie poniżej 5 min/km. Średnie tętno wyniosło wtedy 165 unm. Nic nie zapowiadało, że w trakcie maratonu będzie na tak tragicznym poziomie. Gdyby cokolwiek sugerowało, że będzie inaczej, na pewno bym się tego nie podjął. Nic, stało się. Teraz już wiem, że o fuchę pacemakera w maratonie raczej nie nie będę się już starał. Co najwyżej w połówce, bo one idą mi zdecydowanie lepiej.
Co mogło pójść nie tak?
Teraz widzę, że prawdopodobnie zrobiłem za mało długich wbiegań. Biegałem z wózkiem maksymalnie do 1:40-50 h, bo tyle wytrzymywała Magda. Chyba trzeba było zrobić więcej takich, które trwały 2:00-2:30 h.
Jak oceniam maraton?
Uważam, że jest to jeden z lepiej zorganizowanych biegów w Polsce. Meta na stadionie to był strzał w dziesiątkę. Jestem przekonany, że nie ma obecnie naszym kraju miejsca, w którym finisz smakowałby tak wybornie.
Kilka rzeczy na pewno można by poprawić. Przede wszystkim niektóre strefy z wodą mogłyby być dłuższe. Fajnie, gdyby pojawiły się oznaczenia co jest przy danym stole. W tłumie wolontariuszy trudno było z daleka wychwycić czy mają izotonik czy tylko wodę. No i ta kolejka zaraz po przekroczeniu mety. Spragniony i głodny stałem w niej z dobrych 10 min. Zdaje się, że można by wrócić do sprawdzonego sposobu: odbierasz medal, a po chwili siatkę z pełnym ekwipunkiem w postaci napoju, jedzenia i czegoś na deser.
[film – Andrzej Gonciarz]
Wolontariusze odwalili kawał dobrej roboty i za to należy im się ogromne podziękowanie. Podobnie było z punktami z dopingiem. Te niosły jeszcze przed długi czas. Byłoby genialnie, gdyby pojawiły się w większej ilości. Tłuste bity co 5-7 km? To by było coś!
Jeżeli szukacie biegu z charakterem, bądź chcecie po prostu zwiedzić Śląsk, a macie na to mało czasu, to Silesia Marathon będzie dla Was idealnym rozwiązaniem.
Za rok na pewno tu wrócę.
No i wbiegnę na tej cholerny podbieg choćby nie wiem co!
[zdj. główne do tekstu: fotomaraton.pl]
[shareaholic app=”share_buttons” id=”10261725″]
[shareaholic app=”recommendations” id=”10261733″]
2 komentarze
Bywa i tak. Co nas nie zabije…. Powodzenie w Nowym Jorku!
No niestety 😉
Dzięki! Postaram się przygotować relację, jakiej próżno szukać w tej części Europy 🙂