Przed oznaczeniem 4-ego km dotarliśmy do sporego zbiornika retencyjnego im Jacqueline Kennedy Onassis. Nie pozostało nam nic innego, jak obiec go prawą stroną.
W tle pojawił się jeden z najbardziej charakterystycznych budynków – Eldorado, wraz ze swoimi dwiema, strzelistymi wieżami.
Jeżeli komuś się wydaje, że Central Park jest płaski jak deska, to grubo się myli. Zaraz po minięciu zbiornika, pojawiły się pierwsze wzniesienia.
Tempo cały czas oscylowało wokół 5:45 min/km. Nikomu z nas nie zależało na tym, aby przyspieszyć. Co jakiś czas dochodziło do mnie, że właśnie biegnę w Central Parku. Choć od tego momentu minęło już kilka tygodni, nadal brzmi to jakoś tak dziwnie i mało realnie.
Minęliśmy 6-sty km. Podbiegów było jakby więcej. Powoli zbliżaliśmy się do drugiego końca parku. Biegnąc dalej, po jakichś 12 min. dotarlibyśmy do hostelu. Postanowiliśmy odbić w lewo i wrócić w okolice mety.
Czuliśmy się rewelacyjnie. Słońce i ok. 17 stopni Celsjusza (jeszcze dzień wcześniej było ok. 8 stopni). Nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszych warunków.
Chcąc nie chcąc, trening powoli dobiegał końca. Po minięciu 11-ego km, bezpośrednio przed jedną z najbardziej znanych łąk w Nowym Jorku – 5-hektarową Owczą Łąką – zatrzymaliśmy swoje GPSy.
Wdrapaliśmy się na głazy znajdujące się na przeciwko sporego placu zabaw. Colą uczciliśmy to, co działo się przez ostatnią godzinę. W życiu nie smakowała mi tak wybornie.
Z tego co czytałem, mieliśmy szczęście, że trening zrobiliśmy w piątek z samego rana. W weekend park wypełnia się biegaczami i rowerzystami w iście hurtowych ilościach. W ogóle im się nie dziwię.
Wystarczy minąć kilka przecznic na dolnym Manhattanie i człowiek zatęskni za drzewem bądź jakimś mniejszym krzakiem. Central Park dla nowojorczyków jest tym, czym dla mnie pobliski Park Śląski. Miejscem, w którym można na chwilę uciec z miasta i się wyciszyć.
Gdyby nie to, że za chwilę musieliśmy ruszyć w stronę EXPO, a za 2 dni czekał nas maraton, tego dnia biegaliśmy tam chyba bez końca.