Obudziłem się o godz. 5:00. Śniadanie było planowane na 7:00, więc do tego czasu mogłem się spokojnie przygotować. M.in. ubrać się w to:
Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku Greenwich, skąd miał wystartować maraton.
Na początku jechaliśmy charakterystycznym, czerwonym autobusem. Później padło na 2 linie metra. Na końcu czekała nas jeszcze podróż pociągiem.
No i ten pociąg szczególnie zapadł mi w pamięci.
Peron pełen był biegaczy. Gdy wreszcie przyjechał nasz pociąg, kulturalnie zaczęliśmy do niego wchodzić. Z każdą następną osobą, było coraz bardziej romantycznie. W pewnym momencie nie mogłem już ruszać rękami. Gdy pociąg ruszył, za pobliski uchwyt trzymałem się jedynie oczami wyobraźni.
Mijały kolejne cenne minuty. Z każdą chwilą było coraz bardziej duszno i gorąco.
No i co się stało?
Pociąg stanął.
Dodam, że zbliżała się godz. 9:00. Za 30 minut otwierali naszą strefę, a do samego startu pozostała nieco ponad godzina.
Na szczęście po kilkunastu minutach z powrotem ruszyliśmy.
Wkrótce dojechaliśmy do stacji Blackheath. Po wyjściu z pociągu szybkim krokiem udaliśmy się w stronę ogromnego parku, na którego terenie znajduje się słynne Królewskie Obserwatorium Astronomiczne w Greenwich.
Na końcu olbrzymiej łąki znajdowało się wejście do naszej – niebieskiej strefy. Oprócz niej, były jeszcze strefy: czerwona i zielona. Start maratonu odbywa się z 3 różnych miejsc. Dopiero po kilku kilometrach, biegacze z poszczególnych stref, poruszają się na jednej – właściwej trasie.
W każdej strefie znajdowały się ciężarówki, w których można było oddać rzeczy do depozytu.
Niezwłocznie namierzyłem swoją, po czym udałem się w jej kierunku. Ściągnąłem ciuchy i ubrałem pelerynę, aby ochronić się przed wiatrem.
Na szczęście nie wiało, tak jak w przeddzień biegu. Słońce, co jakiś czas, na chwilę wyglądało zza wielkich chmur. Jeżeli chodzi o temperaturę, to ta była idealna. Termometr pokazywał ok. 12 stopni Celsjusza.
Pożegnałem się ze znajomymi, po czym poszedłem do swojej zony. Każda strefa startowa, posiadała właśnie kilka takich zon. W każdej z nich znajdowało się po kilka tysięcy biegaczy. Start każdej z nich odbywał się o innej porze. Inaczej organizator nie byłby w stanie zapanować nad ponad 40-tysięcznym tłumem.
Powolnym krokiem zaczęliśmy się przemieszczać w stronę startu.
Plan na bieg był taki sam jak w Berlinie, Tokio, Nowym Jorku i Chicago – pobiec poniżej 4 h i dobrze się przy tym bawić. Delektować się każdym metrem trasy. Przybijać piątki, robić zdjęcia i kręcić filmy w HD. Jak dla mnie, to właśnie od tego są Majory. O życiówkę wolę walczyć w mniej prestiżowych biegach.
Wybiła 10:22.
Zaczęło się!
Opamiętać musiałem się już na samym początku. Głośny doping kibiców niesamowicie mnie niósł. Spora grupa biegaczy, którzy biegli dookoła, sprawiała, że trudno było oszacować swoje aktualne tempo. Wśród niskich, jednorodzinnych domków minąłem oznaczenie pierwszego km. Zrobiłem to w czasie 5:11 min, a więc zdecydowanie za szybko. Chciałem, aby ta impreza trwała jak najdłużej.
Początek maratonu nie obfituje w jakieś spektakularne widoki. Są to raczej przedmieścia o podobnej – niskiej zabudowie. W zamian za to trasa sprzyja tam rozwinięciu sporej prędkości. Szczególnie po minięciu oznaczenia 4-go km. Pojawia się tam prawie kilometrowy zbieg. Był to mój najszybszy kilometr w trakcie tego dnia. Pokonałem go w czasie 5:06 min.
Na jego końcu, zaraz za zakrętem, trafiłem na dwójkę Polaków, którzy zrobili mi poniższe zdjęcie.
W niedługim czasie nastąpiło połączenie wszystkich stref. Biorąc pod uwagę liczne zwężenia, miejsca na wyprzedzanie było chwilami jak na lekarstwo. Nie mówiąc już o sytuacji, w której kilka razy musiałem po prostu przejść do szybkiego marszu. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy w biegu o tak wysokiej randze.
Przed biegiem słyszałem, że pod względem dopingu, Londyn przebija Nowy Jork.
Rzeczywiście, kibice wydawali się nie mieć końca. Szczelnie wypełnili trasę od pierwszego, do ostatniego kilometra.
Oprócz pojedynczych ludzi, na trasie znajdowały się także bardziej zorganizowane grupy. Przeważnie byli to członkowie organizacji, a także firm, na które zbierano środki w ramach tzw. „charity”. Za wsparcie można było otrzymać pakiet startowy na bieg. To właśnie w ten sposób do Londynu dostaje się zdecydowana większość biegaczy.
Były chwile, w których doping był tak intensywny, że aż mieniło mi się w oczach. Widziałem wszystko jakby za lekką mgłą. Głośne gwizdy i mocne walenie w bębny na wąskiej drodze (dodam, że przez wiele kilometrów) sprawiło, że momentami wrażeń było aż nadmiar. Mózg przestawał sobie z tym radzić. Wydawało mi się, że na oczach mam okulary 3D i uczestniczę w jakiejś projekcji. Wiem, że brzmi to niedorzecznie, ale ciężko mi to dokładnie opisać. Zresztą podobne odczucia mieli pozostali biegacze, z którym rozmawiałem po maratonie, więc chyba jest ze mną wszystko w porządku.
Minąłem oznaczenie 5-go km. 5000 m pokonałem w średnim tempie 5:16 min/km. Postanowiłem, że kolejne muszą być wolniejsze.
Długimi prostymi kierowaliśmy się w stronę ścisłego centrum.
Wpadło kolejne 5 km. Cały czas przybijałem masę piątek i robiłem dziesiątki zdjęć.
Wkrótce skręciliśmy w prawo. Przed oczami wyrósł mi Cutty Sark – kliper herbaciany, który jest jednym z eksponatów Muzeum Morskiego. Trzy zdjęcia później byłem gotowy do dalszej drogi.