Kilka zakrętów i rond dalej wreszcie dotarliśmy do miejsca, na które czekał chyba każdy – Tower Bridge.
Przebiegnięcie Tower Bridge to chyba jeden z najbardziej spektakularnych fragmentów trasy.
Przystanąłem na kilka dobrych chwil, aby zrobić kilkanaście zdjęć.
Już na samym końcu mostu poprosiłem jednego z policjantów o zrobienie jeszcze jednej foty. Pamiątek z trasy nigdy za wiele.
Chwilę później minąłem połowę trasy.
Pierwsze 21 km zrobiłem w czasie 1:56:08.
Biegliśmy teraz w stronę Canary Wharf – biznesowej części miasta. W kadrze pojawiły się więc pierwsze drapacze chmur.
Kolejne kilometry mijały wręcz koncertowo. W ogóle nie czułem zmęczenia. Jedyne co zaczęło mi doskwierać to głód. W Londynie, podobnie jak m.in. w Nowym Jorku, na trasie nie znajdziecie bananów, czekolady czy cytrusów. To znaczy zdarzają się, ale są to stacje na tzw. partyzanta. Ktoś przyniósł po prostu z domu 4 kg bananów i chce indywidualnie wesprzeć biegaczy.
Oficjalnie na trasie znajdziecie więc tylko wodę i izotoniki, a także żele.
Po kilku godzinach picia i konsumpcji 3 żeli, żołądek zaczynał się domagać czegoś konkretniejszego. Najgorsze były momenty, w których przebiegaliśmy koło jakichś restauracji. Dolatujące do mnie zapachy odwalały kawał niepotrzebnej roboty. Od razu przed oczami miałem zestaw dnia z surówką i powiększoną colą.
Życie ratowały mi żelki, które od 28-ego km jadłem regularnie. No i to właśnie na 28-mym km zrobiono mi poniższe zdjęcie.
Trasa w Londynie ma momenty, w których pojawią się mniej lub bardziej upierdliwe podbiegi. Tak się składa, że większość znajduje się w jej ostatniej części. Co prawda nie ma ich za wiele, ale potrafią zrobić wrażenie na niejednej zawodniczce/zawodniku.
Maraton zaczyna się ponoć po 30-stym km. W takim przypadku, mój maraton zaczął się w ten sposób:
Jedyne o czym wtedy myślałem, to o tym, aby jeszcze zwolnić. Nie z uwagi na fakt, że czułem się źle. Chodziło mi bardziej o to, że wcale nie spieszyło mi się do mety. Chciałem, aby maraton trwał jak najdłużej.
Po kolejnych dwóch kilometrach dotarłem do oznaczenia 20 mili.
Do końca pozostała mi więc mniej niż dycha.
Pomimo tego, że cały rwałem tempo, aby robić zdjęcia i kręcić filmy, kolejne kilometry szły jak od linijki:
W pewnym momencie w kadrze pojawił się tunel. Okazało się, że jest całkiem pokaźnej długości:
Wybiegając z niego wyjąłem telefon i nakręciłem kolejny film:
Biegliśmy teraz prawą stroną Tamizy. Z lewej strony było widać już London Eye, budynek parlamentu i Big Bena.
40-sty km.
Już?
Zacząłem przybijać jeszcze większą liczbę piątek. W pewnej chwili jedna z kobiet krzyknęła do mnie: „Selfie?!?”. Podbiegłem, wyciągnąłem telefon i zrobiłem zdjęcie, które chyba najlepiej podsumowuje cały maraton:
Właśnie dla takich chwil warto było ściągnąć tłusty tyłek sprzed konsoli i w 2012 roku zabrać się za bieganie. Aż strach pomyśleć ile magicznych chwil by mnie ominęło, gdybym wtedy tego nie zrobił.
Nieuchronnie zbliżałem się do końca.
Big Ben? Postanowiłem, że muszę mieć z nim kilka zdjęć.
Zaraz za nim skręciliśmy w prawo, a później w lewo. Trafiliśmy na długą prostą, która prowadziła nas w stronę Pałacu Buckingham.
W jej połowie pojawiła się informacja, że do mety zostało 600 m. Z ogromną chęcią dopisałbym tam jeszcze jedno zero i zrobił dodatkowe kilka kilometrów.Dobiegliśmy do zakrętu.
Zaraz za nim było widać już metę.
Pamiętam, że rozejrzałem się dookoła, aby zapamiętać tę chwilę jak najdokładniej. Poprosiłem kogoś z obsługi o kilka zdjęć, po czym niespiesznym krokiem ruszyłem w kierunku ostatniej maty z pomiarem czasu.
Chyba nie będzie dla nikogo zaskoczeniem jeżeli napiszę, że miałem łzy w oczach. Musiałem dać upust tym wszystkim emocjom, które targały mną przez kilka ostatnich godzin. Ba! Przez kilka ostatnich miesięcy, a nawet lat. W tamtym momencie łzy były po prostu efektem ubocznym spełnienia kolejnego marzenia. Piękna rzecz!
Po minięciu mety otrzymałem ogromny medal.
Wynik był zgodny z planem. Miało być poniżej 4 h no i było.
Czas: 3:57:14
Po chwili otrzymałem worek z prowiantem. Odebrałem także koszulkę finiszera i rzeczy z depozytu.
Spotkałem Sławka – swojego kompana z pokoju. Z czasem dołączyli do nas pozostali znajomi. Żywo komentowaliśmy to, co właśnie się wydarzyło. Niejednokrotnie brakowało nam słów.
Powoli ruszyliśmy w kierunku autobusu, który zawiózł nas do hotelu.
Obiad, a później długie rozmowy, które przerwał nam barman oświadczając, że o 24:00 pub będzie zamknięty. No i wśród nas były 2 osoby, które zostały pełnoprawnymi Majorami. Co to był za dzień!
Jak oceniam maraton?
Trasa jest wąska. Miejscami nawet, aż za bardzo. Nie ma jedzenia na trasie, a po 30-stym kilometrze jest kilka męczących podbiegów. Kibice są za głośni, a koszulkę dostaje się dopiero po ukończeniu biegu. Tak w zasadzie, to przez pierwszą połowę biegnie się jakimiś mało znaczącymi przedmieściami. Czy to jednak ważne?
Nie!
28 kwietnia ukończyłem maraton, na który czekałem od kilku dobrych lat. Zdobyłem przedostatniego Majora. Poznałem fantastycznych ludzi, z którymi – mam nadzieję – będę długo utrzymywał kontakt. To był po prostu perfekcyjny weekend.
Londyn może nie jest tak spektakularny jak Nowy Jork. Nie posiada tak płaskiej trasy jak Berlin i tylu meksykańskich kibiców co w Chicago. Zdecydowanie więcej tam spacerowiczów, niż w takim Tokio.
Warty jest jednak walki o możliwość wzięcia w nim udziału.
Jaki jest mój cel na najbliższy czas?
Posłużę się poniższym zdjęciem:
Bostonie – wiem, że podróż będzie równie długa co kręta, ale szykuj się!