Choć tętno zaczęło dobijać do 180 unm, biegło mi się rewelacyjnie. Zanim się nie obejrzałem, pokonaliśmy drugi kilometr. Za plecami zostawiliśmy park. Przed sobą miałem niepewność związaną z tym, jak to się wszystko dalej potoczy. Dla takiego amatora jak ja, który biega zaledwie 3-4 razy w tygodniu, złamanie 1:30 h to nie przelewki. Tym bardziej na trasie Silesii.
Wkrótce minęliśmy 3 i 4 km. Minęliśmy Spodek i zmierzaliśmy teraz w stronę Bogucic.
Grupa była spora, co wspólnie zauważyli Artur i Rafał. Odparłem, że z byle kim byśmy przecież nie biegli.
Mamy przecież swoje wymagania 😉
Choć na kilka dni przed biegiem zacząłem kaszleć i włączyła mi się astma, w trakcie biegu w ogóle mi to nie przeszkadzało. Co jakiś czas rzucałem sucharami, a nawet tworzyłem zdania wielokrotnie złożone. Mimo wszystko w większości poruszaliśmy się we względnej ciszy. I dotyczyło to zarówno biegaczy, jak i kibiców.
No właśnie, choć trasa Silesii jest poprowadzona w samym sercu śląska, kibice dopisywali tylko raz na kilka kilometrów. Brakował mi jakichś punktów z muzyką i tłustymi bitami. W pewnym momencie stwierdziłem, że równie dobrze mogliby tutaj teraz kręcić 23 sezon tasiemca pt: „Walking Dead”. Wyludnione miasto, a w samym środku my.
Kolejne kilometry mijały koncertowo – po 4:10-4:09 min/km.
Powoli zbliżaliśmy się do pierwszego większego wyzwania – długiego wiaduktu, który wyrósł nam w okolicy 8-ego km.
Zaraz przed nim trafiliśmy na pierwszy głośny punkt z dopingiem.
Jak mi tego brakowało! Wreszcie było słychać muzykę i można było komu przybić piątkę.
Artur z Rafałem od razu podkreślili, aby nie dać się ponieść euforii i nadal skupiać się na oddechu i mocnej pracy rąk. Wdrapaliśmy się na górę. Tętno o dziwo nie podskoczyło jakoś drastycznie.
Na 9-tym km pojawiła się kolejna mata z pomiarem czasu. Zaraz przed nią wziąłem pierwszy żel. Do tego momentu średnie tempo wynosiło 4:12 min/km. Zajmowałem 102 pozycję.
Grupa nadal dzielnie się trzymała. Do tego momenty chyba jeszcze nikt z niej nie odpadł. Pacemakerzy co jakiś czas zwracali uwagę na to, aby biec za nimi. Dzięki temu można się było osłonić od wiatru, który miejscami dawał się nam we znaki.
10-ty km zrobiłem w 4:13 min, a kolejny 6 sekund szybciej. Pojawiła się długa prosta, którą dotarliśmy do Siemianowic Śląskich.
Choć startuję już od 7 lat, jeszcze nigdy nie biegłem w tak zwartej grupie. Czułem się, jakbyśmy byli jednością. Oddychaliśmy z podobną częstotliwością. Butami uderzaliśmy o asfalt w tym samym czasie. Niczym dobrze naoliwiona maszyna, która rozpędzona, systematycznie zbliżała się do mety. Na tym etapie nic nie było jej w stanie zatrzymać. Cały czas wyprzedzaliśmy kolejnych biegaczy.
Gdzieś w okolicy 14-ego km pojawił się kolejny wodopój i pierwsze grupowe przetasowanie.
Wziąłem drugi żel, w dłoń kubek z wodą i byłem gotowy do dalszej drogi. Poczekałem, aż dobiegnie do mnie Artur z Rafałem. Spojrzeliśmy za siebie i niestety, z mocnej – kilkudziesięcioosobowej grupy, zostało może z 9-10 osób. Jeżeli biegniesz w okolicy 4:10 min/km, to jakikolwiek postój związany z piciem czy jedzeniem, jest później niemożliwy do odrobienia. Tak było w tym przypadku.
Dobiegliśmy do ronda, przy którym ustawiło się sporo kibiców. Kilka zakrętów dalej – pojawiło się drugie. No i ono nie zwiastowało niczego dobrego. Chcąc nie chcąc, właśnie znaleźliśmy się na najbardziej wymagającym fragmencie trasy – 2 km podbiegu, który… pozwólcie, że się zacytuję… skutecznie oddziela mężczyzn od chłopców. Ileż to ja razy trafiałem do tego drugiego koszyka. Tym razem miało być inaczej.
Rafał zwrócił nam uwagę, aby ponownie skupić się na głębokim oddechu. Wziąłem to sobie do serca. Myślałem o nim bezustannie. Zacisnąłem pięści i… wydarzyła się magia!
Nie zatrzymałem się ani na chwilę!
16-sty km wszedł w 4:16 min, a kolejny – najgorszy ze wszystkich – w 4:22 min. To był jednocześnie najwolniejszy kilometr z całego półmaratonu.
Wdrapaliśmy się na górę. Tętno dobiło do 185 unm.
Byłem z siebie cholernie dumny. Już wtedy wiedziałem, że złamanie 1:30 h będzie jedynie formalnością. Od tego momentu mieliśmy w zasadzie tylko z górki.
Na długiej prostej koło TV wreszcie mogłem dojść do siebie. Odłączył się od nas najpierw pierwszy, a później drugi biegacz. Tym razem zrobili to jednak we właściwą stronę. Podziękowali za bieg, po czym zaczęli systematycznie przyspieszać.
Wbiegliśmy do Parku Śląskiego.
Na początku myślałem o tym, aby z Arturem i Rafałem dobiec do samej mety. Po chwili namysłu zmieniłem jednak zdanie. Zaraz za zakrętem pojawił się, dobrze mi znany, stromy zbieg. To właśnie przed nim stwierdziłem, że się odłączę i zrobię co w mojej mocy, aby urwać kilkadziesiąt cennych sekund od tej godziny i trzydziestu minut. Podziękowałem im za prowadzenie, po czym zabrałem się za wyprzedzanie kolejnych zawodników.
Tempo momentalnie wzrosło. 18-sty km zrobiłem w 3:56 min (!), a kolejny w równe 4:00 min. To właśnie na 19-stym km była kolejna mata z pomiarem czasu. Okazało się, że w klasyfikacji OPEN przesunąłem się z 102 na 87 pozycję.