Pierwszy kilometr miałem pokonać dokładnie po 4 minutach i 30 sekundach. Robiłem co mogłem, aby nie dać się ponieść tłumowi i chyba w miarę mi się to udało. Po minięciu oznaczenia „1 km”, Garmin pokazał 4 minuty i 25 sekundy. Nie jest źle.
No i ten pierwszy kilometr był szczególny także z innego względu. Po 300-400 metrach od startu poczułem, że z prawej łydki zsunęła mi się opaska kompresyjna. Biegam w nich od kilku lat i jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło. Cóż – kiedyś musiał być ten pierwszy raz. Szkoda, że w trakcie tak ważnego biegu.
Zatrzymać się i ją poprawić? Chyba raczej nie warto, bo przecież fajnie się biegnie, a grupa jest dosyć zwarta. Nie chciałem wytracać tempa. Postanowiłem, że opaskę naciągnę przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ta wydarzyła się dopiero kilkadziesiąt kilometrów dalej.
Przez pierwsze kilka kilometrów kontrolowałem zarówno tempo jak i tętno. Mocno wsłuchiwałem się w swój organizm i sprawdzałem czy wszystko jest w porządku. Tętno nie przekraczało 175 unm. Czułem się bardzo dobrze.
Pojawiła się tabliczka z oznaczeniem kolejnego 1000 m. Czas? 4:21 min. Od razu się opamiętałem i od tej pory, wszystkie kolejne, oscylowały wokół docelowych 4 min i 30 s.
Obok nas cały czas znajdowali się kibice, którzy mocno nas dopingowali. Gdy tylko byli w stanie przeczytać poszczególne imiona z numerów startowych, głośno je wykrzykiwali: „Super Marek!”, „Brawo!”, „Dajesz!”.
Dotarłem do wodopoju. Jako, że pierwszą część trasy postanowiłem przebyć z butelką, w której miałem izotonik, wziąłem tylko wodę, którą się schłodziłem.
Pogoda na razie zbytnio nam nie przeszkadzała. Było chłodno, a słońce skrywało się za chmurami. Wiedziałem, że wkrótce się to zmieni. Postanowiłem więc wykorzystać obecne warunki. Z każdego kilometra zacząłem urywać 2-3 sekundy.
Pierwsze 5000 m zrobiłem w 22 minuty i 10 sekund, a więc z 20 sekundowym zapasem.
Maraton starałem się przebyć w możliwie jak największym skupieniu. Wyjątkowo nie przybijałem piątek. Gdy pojawiały się mocniejsze podmuchy wiatru, to chowałem się w środek biegaczy. Jednocześnie pilnowałem tego, aby nie nadrabiać trasy. Nie raz dziwiłem się, że choć zakręt skręcał w lewo i należało się trzymać przy lewym krawężniku, 99% biegaczy nadal poruszało się prawą stroną. Wychodzę z założenia, że jeżeli można sobie zaoszczędzić kilkaset metrów, to dlaczego nie? Może inaczej – jaki jest sens w zwiększaniu regulaminowego dystansu? [przykład -> punkt nr 5]
Długą prostą dotarliśmy na koniec ulicy Grunwaldzkiej. Skręciliśmy w prawo, a następnie zaczęliśmy nią wracać w kierunku startu. Tym razem jednak, na wysokości jednego z kolejnych skrzyżowań, skręciliśmy w lewo. Przystąpiliśmy do wielokilometrowego okrążania centrum Poznania.
10-ty km i czas 44:30 min. Wziąłem pierwszy żel.
Z 20 sekund zapasu zrobiło się 30.
Wydawało mi się, że cały czas biegniemy w dół. Gdy teraz spoglądam na profil trasy, to niewiele się pomyliłem. Pierwsze 20 km nie obfitowało w żaden mocniejszy podbieg. Było albo bardzo płasko, albo płasko i jeszcze dodatkowo w dół.
Kilometry mijały wzorowo. W dalszym ciągu czułem się bardzo dobrze.
Chwilo – trwaj!
Wkrótce dotarliśmy do Parku Sołackiego.
Kolorowe liście, urokliwe alejki i mocny doping – fajnie się to wszystko tam wtedy zgrało.
Kilka kilometrów później, po raz pierwszy przekroczyliśmy Wartę. Zaraz za nią pojawił się pierwszy znaczący podbieg. Od razu zacząłem mocniej pracować rękami. Oddechy były coraz głębsze.
Wdrapałem się na szczyt, po czym skręciliśmy w prawo. Kilka minut później znaleźliśmy się w okolicy Jeziora Maltańskiego, które zaczęliśmy okrążać od lewej strony.
21 km i czas: 1:33:50. Wziąłem drugi żel, który popiłem sporą ilością wody.
Na Garminie prawie minuta zapasu.
W trakcie maratonu w 2016 r. to właśnie na terenie Malty moje ciało odmówiło posłuszeństwa. To właśnie tam rozpoczął się blisko 11 km spacer, który wydawał się nie mieć końca.
Nie ukrywam, że omijając znajome trybuny, poczułem, że – cytując klasyka – nie jestem już tak świeży w kroku. To był moment, w którym słońce coraz bardziej zaczęło się dawać we znaki. Zupełnie znienacka wyszło zza chmur i okazało się, że pozostanie tak już do późnych godzin wieczornych.
Mimo wszystko dalej robiłem swoje:
22 km – 4:23 min
23 km – 4:30 min
24 km – 4:32 min
Przed tabliczką z oznaczeniem 26-ego km pojawił się ostry podbieg w prawo.
Niestety najgorsze było dopiero przed nami.
Tempo delikatnie spadło. Kolejne kilometry robiłem o 10 sekund wolniej, niż poprzednie. Zbliżaliśmy się do momentu, w którym maraton tak naprawdę dopiero się rozpoczyna -> słynnego 30-ego kilometra.
Pokonałem go po 2 godzinach, 15 minutach i 3 sekundach biegu. Z blisko minuty zapasu nic już wtedy nie zostało. 400 metrów dalej po raz pierwszy przeszedłem do szybkiego marszu. Pretekstem było wzięcie trzeciego żelu. Chciałem się w spokoju nawodnić.
Kolejne 2 km jeszcze jako tako jeszcze przebiegłem. Później był krótki spacer i następny kilometr biegu.
No i w kadrze wyrósł mi podwójny podbieg na 33,5 km trasy. Musiałem skapitulować.