Czułem się źle. Nawet nie tyle psychicznie, co fizycznie. Wbrew pozorom nogi nadal były całkiem sprawne. Problem dotyczył szeroko-pojętej wydolności.
Od kilkunastu minut tętno zaczęło dobijać do 180 unm. Czułem, że serce zaczyna się bardzo mocno się męczyć. Gdy tylko wracałem do biegu, sytuacja się powtarzała. Nie byłem w stanie zbić tego tętna do jakiegoś przyzwoitego poziomu.
Z podobną sytuacją spotykałem się już wielokrotnie, więc doskonale wiedziałem, co mnie teraz czekało. W planie był 9-cio km spacer do samej mety, który miał niekiedy zostać przerwany jakimś świńskim truchtem.
Przez chwilę było mi najzwyczajniej w świecie przykro, że z życiówki nici, a ten końcowy fragment raczej odbierze mi ostatnie resztki radości z tego biegu. Z drugiej jednak strony, przecież to nie był koniec świata. Jeśli się uda, to jeszcze nie jeden maraton przede mną. Jeszcze zdążę się odkuć.
Wędrowałem więc sobie przez ten piękny Poznań:
34 km – 6:13 min
35 km – 6:27 min
no i 37 km, którego chyba nic nie pobije – 7:45 min (!!!)
Było gorzej niż źle. Zresztą… co ja się będę produkować. Zerknijcie sobie na poniższe wykresy:
Pod koniec 38-ego km dotarliśmy wreszcie do ulicy Grunwaldzkiej, z której rozpoczynaliśmy bieg. Wiedziałem, że mam przed sobą nieco ponad 3 km męki. Poderwałem się resztkami sił i chyba nawet udało mi się kawałek przebiec.
Bieg nie trwał długo. Po chwili znowu musiałem wrócić do marszu. No to skoro już tak idę, to chociaż może zadzwonię do Eweliny i dam znać kiedy mają się mnie z Magdą spodziewać? Wyciągnąłem telefon z pasa z bidonami i oznajmiłem, że do mety pozostał kilometr, więc będę za jakieś 5 min (?).
Ten fragment trwał zdecydowanie najkrócej. Zanim się nie spostrzegłem, jak znalazłem się na długiej prostej przed metą. Na tej samej, na której 3 lata wcześniej rozwinąłem jakąś kosmiczną prędkość, aby wreszcie złamać te cholerne 3:30 h!
W tłumie odnalazłem moje dziewczyny. Magda trzymała w ręku balon i głośno dmuchała w gwizdek dopingując wszystkich biegaczy. No kurde rozkleiłem się tym widokiem. Emocje wzięły górę i po tych 11 km pojawiły się u mnie łzy. Dałem każdej po całusie, po czym ruszyłem w kierunku mety.
Wcześniej nie wiedziałem jak to się wszystko dalej ułoży. Jaki osiągnę wynik.
Z ciekawości zerknąłem na Garmina, a tam czas 3:28:14. Rozpocząłem kolejny szaleńczy pościg. Dokładnie tak samo, jak w 2016 r. Tempo zeszło poniżej 4 min/km.
Chwilę przed przekroczeniem mety zrobiono mi poniższe zdjęcie:
Wyglądam na nim co najmniej, jakbym zdobył kwalifikację do Bostonu – ostatniego z Majorów, który brakuje mi do kolekcji. No, a ja po prostu czułem niesamowitą ulgę i szczęście jednocześnie.
Ulgę, że mój niechciany spacer właśnie dobiega końca. Szczęście za to, że jestem tu, gdzie jestem. Kończę najlepszy maraton w Polsce, a zaraz spotkam się z Magdą i Eweliną. Niczego więcej nie potrzebowałem. No może jeszcze tego zimnego piwa, o którym kibice krzyczeli od kilkudziesięciu minut.
Wszystko pojawiło się zaraz po przekroczeniu mety. Otrzymałem medal, po czym odnaleźliśmy się w tłumie i udaliśmy się na pizzę.
Czy warto było szaleć tak?
Jeżeli mówimy o odcinku od startu, do 31 km, to oceniam go na szóstkę z plusem! Jeszcze nigdy, przez tak długi czas, nie biegłem tak szybko. No, ale gdyby wziąć pod uwagę całość, a więc także te ostatnie 11 km, to ogólna ocena będzie trochę niższa.
Cóż, daleki jestem od pisania co by było gdybym… zaczął wolniej i np. biegł z pacemakerami na 3:15 h. Może rzeczywiście miałbym dzisiaj nową życiówkę? Może. A może nie i nic by mi to nie dało?
Nie ukrywam, że nieco namieszała mi wspomniana wcześniej nowa – półmaratońska życiówka. Dzięki niej doszedłem do wniosku, że jestem w formie i trzeba to wreszcie wykorzystać. Poznań był jedynym maratonem w tym roku, w którym chciałem powalczyć o czas. Pozostałe, a więc Londyn i Nowy Jork były/są przeznaczone na czas w okolicy 4 h. W tych biegach chodzi o 4 h fiestę, a nie szybki bieg na granicy L4.
Wiedziałem, że ryzykuję, ale nic innego mi nie pozostało. Wiedziałem, że tak to się może skończyć. Podjąłem męską decyzję, że spróbuję powalczyć o te 3 h i 9 min. Nie wyszło.
Co mogło zawieść?
Nie wiem, może zbyt krótki okres regeneracji po Silesia Półmaratonie? Mimo wszystko zbyt szybkie tempo? Za mało długich wybiegań? Nie biegam pod okiem trenera, więc prawdopodobnie nigdy nie znajdę odpowiedzi na te pytania.
Wydaje mi się, że kluczową rolę mimo wszystko odegrała pogoda i ostatnie podbiegi. Mijałem na trasie wielu biegaczy, którzy życiówki mieli poniżej 3 h, a dzisiaj w ogóle nie szło po ich myśli. Gdyby było tak jak na Silesii, a więc chłód i maksymalnie z 10 stopni Celsjusza – to wydaje mi się, że moje ewentualne problemy zaczęłyby się o wiele później.
Jak oceniam maraton?
W tym temacie nic się nie zmieniło. Jak dla mnie poznański maraton, to najlepiej zorganizowany maraton w Polsce. Jest dopieszczony od początku, do samego końca.
Dobrze zorganizowana strefa przedstartowa, bogato zastawione stoły (m.in. woda, izotonik, banany, czekolada, cytrusy i cola) i wolontariusze, którzy zdzierali gardła wykrzykując imiona poszczególnych biegaczy – bajka!
Poznań ma najlepszych maratońskich kibiców w Polsce! Biegłem m.in. w Łodzi, Warszawie, Wrocławiu, Krakowie i Katowicach. Nigdzie nie było tak głośno jak w Poznaniu. Kibice po raz kolejny stanęli na wysokości zadania. Było ich sporo. Cały czas klaskali i mocno dopingowali. Naprawdę wstyd było mi później wśród nich spacerować. Czułem, że nie wypada mi tego robić, ale zdrowie mimo wszystko było ważniejsze.
No i stacje z muzyką na żywo!
Ona również niesamowicie niosła.
Jeżeli chcecie przeżyć maratońskie emocje na najwyższym poziomie, to gorąco zachęcam Was do odwiedzenia stolicy Wielkopolski.
Ja na pewno jeszcze nie raz tam wrócę.
Innej opcji nie widzę.
[zdj. główne do tekstu – FaceBook PKO Bank Polski Biegajmy Razem]