Gdzieś kiedyś napisałem, że marzenia są po to, aby je spełniać, a odkąd zacząłem biegać – wreszcie nauczyłem się jak to robić. W 2017 r. udało mi się pobiec w maratonie w Nowym Jorku [relacja]. Przekraczając metę w Central Parku byłem pewien, że robię to pierwszy i ostatni raz w życiu. No bo jak to? Miałbym tam jeszcze kiedyś wrócić? Że niby jak, za co i kiedy? Wyjeżdżając z Harlemu, po raz ostatni spojrzałem w oczy nowo poznanym ziomalom. Przybiłem im po piątce i to miało być na tyle.
Tylko wiecie, cytując klasyka Benjamina Franklina, w życiu można być pewnym tylko dwóch rzeczy: podatków i śmierci. Miał chłop rację.
Okazało się, że 2 lata później z powrotem wrócę do Nowego Jorku. Mało tego – w pewien listopadowy weekend dwukrotnie przekroczę metę, której tak naprawdę miałem już nigdy więcej nie przekraczać. No i jak tu się na cokolwiek z sobą umawiać?
Nie ma sensu.
Podróż.
Lot do Nowego Jorku, w moim wykonaniu, to już jakiś klasyk. Ostatnio zamknięto mi wiadukt na ostatniej prostej i zamiast 22 km w ok. 30 min, zrobiłem ok. 50 km w godzinę. Zanim dotarłem na lotnisko, to po drodze – z nadmiaru wrażeń – zdążyłem wymyślić kilka nowych i równie zaskakujących przekleństw [dokładny opis wydarzeń]. Jak było tym razem? Równie ekscytująco.
Po oddaniu bagażu Pani poinformowała mnie, że jeżeli chodzi o lot z Frankfurtu do Nowego Jorku, to no… yyy… proszę Pana… nie wiem czy Pan w ogóle poleci. Okazało się, że linie lotnicze to straszne chytrusy i na część lotów sprzedają więcej biletów, niż tak de facto posiadają foteli w samolocie. Od tej chwili mój bilet do Nowego Jorku był więc w trybie „standby”. O tym czy polecę, miałem się ostatecznie dowiedzieć zaraz po wylądowaniu we Frankfurcie.
No nic. Z miną na kwintę wszedłem do samolotu i po ponad 1:30 lotu, 40 min klaskaniu i prawie 50 min kołowaniu, wydostałem się z samolotu. Co najciekawsze, liniom lotniczym chyba było nieprzyzwoicie przykro, albo przynajmniej tak się łudzę. Na lot do Frankurtu otrzymałem bowiem w gratisie miejsce koło wyjścia ewakuacyjnego. Czyt. miejsca jest tam na nogi w bród. Albo nawet w dwie brody.
Na miejscu okazało się, że gejt z aeroplanem do Nowego Jorku znajdował się przy stanowisku Z69. Byliście kiedyś na lotnisku we Frankfurcie? Dla tych, których to ominęło już tłumaczę. Lotnisko jest przeogromne. Porównując je do takich Pyrzowic, to takie państwo-miasto. A wiecie gdzie jest coś takiego jak Z69? Na samym jego końcu. Serio, za nim jest ostatnia szyba, ostatnie spawy i uszczelki. Ostatnie wszystko. Dalej nie ma ja już nic.
No to cisnę przez te kilkanaście wind i długich korytarzy i wreszcie po kilkudziesięciu minutach docieram na miejsce. Dobiegam do pana i zaglądam mu głęboko w oczy podając bilet w trybie „standby”. Ten coś drukuje i nagle moim oczom ukazał się najprawdziwszy bilet do USA. Miejsce się znalazło i moja dalsze podróż powinna się odbyć bez jakichkolwiek przeszkód.
Tak też było. Na JFK wylądowałem o czasie. Od razu poszedłem spać, bo na miejscu dochodziła 22:00.
Z samego rana udałem się na EXPO. Już nie mogłem się tego doczekać.
EXPO.
Podobnie jak w latach ubiegłych, biuro zawodów znajdowało się w Centrum Kongresowym im. Jacob K. Javitsa.
Choć fizycznie w Nowym Jorku znajdowałem się od kilkunastu godzin, to jakby nadal w to wszystko nie wierzyłem. O tym, że po raz kolejny pobiegnę w największym maratonie na świecie, uzmysłowiłem sobie wtedy, gdy ponownie wszedłem do budynku EXPO. Emocje odżyły na nowo.
Budynek sam w sobie robi ogromne wrażenie, a gdy w tle dostrzegasz jeszcze przy okazji ogromny baner z napisem: „It will inspire you”, to już w ogóle jest jakiś kosmos. Chwilę to trwało, zanim do mnie dotarło: „Znowu tu jesteś!”.
Po minięciu pierwszej kolejki, na której końcu zajrzano nam do plecaków, trafiłem do wielkiej hali, w której miałem odebrać 2 numery startowe.
Na pierwszy ogień poszedł pakiet na Abbott Dash to the Finish Line 5K – 5 km bieg towarzyszący, którego trasa rozpoczynała się przy budynku ONZ, a kończyła tam, gdzie maratonu – w Central Parku.
Oprócz numeru startowego, znalazłem w nim okolicznościową czapkę z pomponem. Na zimę będzie jak znalazł.
Po tej przystawce udałem się po danie dnia – pakiet na dystans maratonu. Odnalazłem swoją bramkę, przy której odebrałem numer startowy, a także opaskę na ponczo.
W dalszej części programu poszedłem na koniec hali, gdzie można było przymierzyć koszulkę, która znajdowała się w kolejnym pakiecie. Ponownie wybrałem rozmiar „S” i kilka minut później wszystko ładnie rozłożyłem na dywanie.
Najpierw pakiet na 5 km, a później jeszcze na 42 km i 195 m.
Nie pozostało mi nic innego jak zaatakować targi. Na pierwszy ogień poszedł ogromny sklep partnera technicznego biegu – New Balance. Można tam było śmiało zostawić kilka średnich krajowych. Kurtki, koszulki, czapki i okolicznościowe pluszaki. Do wyboru, do koloru.
Logo maratonu sprawiało, że kurtka, która normalnie kosztuje około 100 $, nagle dostawiała wiatru w żagle i na kasie pojawiała się kwota 140 $ + VAT. No właśnie, VAT doliczany jest dodatkowo. Nigdy nie wiesz do końca ile zapłacisz. Dla Niemca, Holendra czy Norwega nie ma to raczej żadnego znaczenia.
Ale dla Polaka z okolic Katowic?
W tym wypadku ważą się losy uiszczania opłat za media przez najbliższe pół roku.
Po wizycie w sklepie New Balance ruszyłem w dalszą drogę.
Moją uwagę przykuło przede wszystkim stanowisko Abbott World Marathon Majors. I tym razem można było tam dotknąć św. Graala każdego maratończyka – ogromnego medalu finiszera. W moim przypadku, do pełni szczęścia brakuje mi Bostonu. Może kiedyś i to marzenie uda mi się zrealizować.
W dalszej części minąłem kilkadziesiąt stoisk, po czym dotarłem do ogromnej ściany, na której pojawiły się nazwiska ponad 53 tys. biegaczy. Od razu podszedłem do litery „B” i zacząłem szukać swojego. Po chwili udało mi się je namierzyć.
Jeszcze okolicznościowe zdjęcie na ściance:
I byłem gotowy do drogi powrotnej.
Kilka godzin minęło jak z bicza strzelił.
Zostawiłem rzeczy w hotelu, po czym wyszedłem na dalsze zwiedzanie.
Podobnie jak ostatnim razem, znowu trafiłem do NYRR RUNCENTER – sklepu, w którym można było obejrzeć liczne pamiątki z maratonu. Na jednej ze ścian wisiały np. medale z wszystkich dotychczasowych edycji. Także tej z 2012 r., która jako jedyna się nie odbyła. Wszystko przez huragan Sandy. Gdyby nie on, właśnie brałbym udział w 50 – jubileuszowej edycji.
Zrobiłem kilka zdjęć, po czym udałem się w stronę mety.
Prowadziła do niej szeroka alejka, którą miałem biec kilkadziesiąt godzin później. Z lewej strony namierzyłem flagę Polski.
Sama meta cały czas była w powijakach. Skręciłem więc w lewo i znalazłem znajomy pawilon. Tym razem, zamiast makiety trasy i niewielkiego sklepu, trafiłem na spotkanie gwiazd maratonu.
Udało mi się zrobić zdjęcie z Shalane Flanagan, która w nowojorskim maratonie zwyciężyła w 2017 r., a także z Mebem Keflezighi – wielokrotnym zwycięzcą wielu prestiżowych imprez biegowych na świecie.
Przez kolejne dni zwiedzałem ile się dało. Jestem przeciwnikiem siedzenia w hotelu, gdy wokół tyle się dzieje: