Są takie biegi, na które czekam cały rok. Nigdy bym nie przypuszczał, że wśród nich znajdzie się także ten, który organizowany jest w jednym z bardziej hardkorowych dni w roku – 1 stycznia. W dniu, w którym z łóżka powinno się wychodzić raczej w południe, niż zupełnie rano. Nie bez powodu wspomniałem o hardkorze. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt przebiegnięcia w tym dniu dystansu maratonu? Na trasie, która składa się z 6 pętli, a każda zawiera dodatkowo podbiegi, które mogą skutecznie zniechęcić do biegania na kolejne 364 dni? Wbrew pozorom frajdy jest co nie miara i jeżeli zdrowie dopisze, będę tam wracał co roku. Tako rzecze CEO drogidotokio.pl.
W Cyborgu po raz pierwszy wziąłem udział w 2015 r. [relacja]. Podobnie jak rok później [relacja], tak i wtedy wybrałem dystans półmaratonu. No właśnie, bo to nie dystans, a czas jest tego dnia limitowany. W ciągu 6 h, 7 km pętlę można pokonać dowolną liczbę razy. Możecie więc skończyć na 7 km, zrobić półmaraton, albo może lepiej pozostać na trasie dłużej i pokusić się o 42 km? To tylko i wyłącznie Wasz wybór.
No i w 2019 r. postanowiłem po raz pierwszy przebiec dystans maratonu [relacja]. Dopiero od tego momentu mogłem się nazwać pełnoprawnym Cyborgiem. Pamiętam, że biegło mi się rewelacyjnie. Przede wszystkim była to zasługa przyjaciół, z którymi pokonałem wspólnie ponad 4 h. Po raz pierwszy w życiu po maratonie bolały mnie nie tyle nogi, co mięśnie brzucha. Był to efekt wielogodzinnego gadania.
W tym roku Cyborga miało nie być. Plan na sylwester zakładał wyjazd na dłużej, niż tylko kilkanaście godzin. Okazało się, jednak, że pojawił się cień szansy, aby mimo wszystko wślizgnąć się w leginsy i po 11:00 ruszyć w stronę Parku Śląskiego. Grzechem byłoby z tego nie skorzystać.
Po pakiet udałem się wraz z Tomaszem, z którym kilkukrotnie byłem m.in. na wspólnym treningu z wózkami marki Thule. Zaparkowaliśmy pod biurem zawodów, które ponownie mieściło się w Gołębniku.
Kogo znalazłem w biurze? Tego samego Adama, z którym przez ponad 4 h biegłem w ostatniej edycji. Tego samego, któremu podałem zły numer pokoju w pewnym hostelu na Harlemie i prawie go za to spałowali [info].
Po licznych gratulacjach, które dotyczyły tego, że prowadzę najlepszy blog o bieganiu w tej części Europy, a także ochach i achach nad moimi życiówkami, Adam wreszcie wydał mi pakiet. Długo prosił mnie także o wspólne zdjęcie. Ostatecznie pomyślałem: „A co mi tam! Niech ma chłopak!”.
Co znalazłem w pakiecie?
Okolicznościowy buff, zwrotny czip, a także numer startowy. Wszystko zapakowane było w papierową torebkę z McDonald’s. Z jednej strony jak najbardziej ok. Mniej plastiku, to i matka Ziemia się ucieszy.
Z drugiej jednak, od razu po przekroczeniu mieszkania usłyszałem głośne: „Byłeś w Maku!?!”.
No i musiałem się zacząć tłumaczyć: „Kochanie! To nie tak jak myślisz! Wcale tam nie byłem. Wszystko się jakoś ułoży. Będzie tak jak kiedyś!!! :(„.
Sylwester przebiegł spokojnie. Położyłem się po godz. 1:00, więc miałem całe 6 h na to, aby się wyspać. Start zaplanowano dopiero na godz. 12:00. Z uwagi na ten fakt i podobnie jak miało to miejsce w Nowym Jorku – musiałem się najeść na zapas. Jakby na to nie patrzeć, będę biegł w porze obiadu, a wtedy organizm może zacząć się domagać mielonego z kartoflami.
W stronę Parku Śląskiego ruszyłem przed 11:00. Od razu po zaparkowaniu zacząłem się zastanawiać w czym pobiec. Pogoda była z gatunku: „Niby nie tak zimno, ale jednak wieje, a biec będę przez 4 h”.
Po chwili namysłu, na bluzę ubrałem jeszcze kurtkę, której nienawidzę całym swoim sercem. Macie może jakąś odzież, która zbrzydła się Wam tak mocno, że w tej kwestii już dawno przekroczono granicę przyzwoitości i dobrego smaku? Tak jest właśnie u mnie z nieśmiertelną kurtką Kalenji. Czy ona nie może się wreszcie rozlecieć? Z czego oni ją do jasnej chole*y zrobili?!?
Przypiąłem numer, po czym skierowałem się w stronę startu/mety.
Ta mieściła się niedaleko Kapelusza.
Wkrótce spotkałem Tomasza, a także resztę ekipy: Adama, Grzegorza, Jarka i Sławka. Byliśmy w komplecie!
Niedługo po 12:00 rozpoczęło się odliczanie.
Plan na bieg był następujący: obgadywać tego, kogo akurat nie będzie w pobliżu i poruszać się w tempie ok. 5:40 min/km. Z pierwszym wyszło idealnie. Ciągle obrabialiśmy sobie 4 litery przy okazji zahaczając o tematy związane z kolekcjonowaniem kolejnych Majorów. Z trzymaniem stałego tempa niestety nie było tak dobrze. Już od pierwszych kilometrów biegliśmy nieco za szybko. No, ale nogi same nas niosły. Robiliśmy co mogliśmy, aby zwolnić, ale nie zawsze nam to wychodziło.
Po ok. 2 km pojawił się pierwszy z podbiegów. Po kilkuset metrach wyrósł przed nami kolejny. No i ten był już zdecydowanie bardziej wymagający. Teraz to nic, bo sił mamy sporo, ale na 31 i 38 km? Wtedy mogą się na nim rozgrywać dantejskie sceny.
Na całe szczęście po tych podbiegach, pojawiał się zawsze ponad 2 km zbieg.
Zakręt w lewo, mała agrafka, a potem w prawo, po czym zmierzaliśmy w stronę końca pierwszego okrążenia. Zaraz za metą z pomiarem czasu przystanęliśmy aby napić się ciepłej herbaty i zjeść kilka ciastek. Odtąd właśnie w taki sposób celebrowaliśmy zakończenie każdej pętli.
Z minuty na minutę pogoda wydawała się coraz bardziej dopisywać. Z tą z 2016 roku, kiedy to odczuwalna temperatura dochodziła do -19 stopni Celsjusza, nie miała nic wspólnego. Wiatr ustał i z każdym metrem było mi coraz cieplej. Przez chwilę zastanawiałem się, czy był sens w ogóle zabierać tę kurtkę.
Okazało się jednak, że po jakichś 2 h biegu zaczęło się robić coraz zimniej. Pierwszą oznaką była wydobywająca się z ust para, a później tak zmarznięte dłonie, że po biegu miałem problemy z włączeniem w samochodzie kierunkowskazu.
Przez cały czas biegliśmy koło siebie. Wymienialiśmy się tylko miejscami. Raz ja byłem z przodu, by za chwilę wycofać się lekko za biegnącymi Jarkiem i Grzegorzem.
Pierwsza, druga i trzecia pętla. Garmin oznajmił, że półmaraton zrobiliśmy z blisko 6 minutowym zapasem do maratońskiego wyniku poniżej 4 h. Wszystko szło zgodnie z planem.