W lipcu sporo się wydarzyło. Było konkretne ultra, kilka kontuzji, a także maraton, który zrobiłem w dużym pokoju.
Zapraszam na podsumowanie.
1. Kilometraż.
Tak prezentuje się kalendarz:
W czerwcu zakończyłem przygotowania do próby zmierzenia się ze Szlakiem Dwudziestopięciolecia PTTK. Na trasie, wraz z Tomaszem, zameldowaliśmy się 3 lipca. Kilkanaście godzin później miałem w nogach 88 kilometrów. Jeszcze nigdy w historii mojego biegania, nie pokonałem tylu kilometrów, w tak krótkim czasie.
Późniejsze treningi były ukierunkowane na podtrzymanie dobrej passy. Grzechem było zaprzepaścić sytuację, w której – przez te kilka ostatnich miesięcy – tak fajnie się rozbiegałem. Nie chcę zapeszać, ale tak dobrze nie biegało mi się chyba nigdy przedtem.
W czerwcu przebiegłem 262 km.
Gdyby nie kontuzje – o których będzie w dalszej części programu – spokojnie przekroczyłbym granicę 300 km.
2. Jestem ultrasem!
Będąc precyzyjnym – ultrasem stałem się już kilka miesięcy temu. To właśnie wtedy, wychodząc na maraton, wróciłem po 50 km [relacja]. 50 km, to jednak nic w porównaniu z całonocnym biegiem. Dbaniem o systematyczne nawadnianie, przyjmowanie posiłków i bacznym wytrzeszczaniem gałek ocznych w poszukiwaniu kolejnych oznaczeń szlaku.
Wraz z Tomaszem mieliśmy plan, aby szlak pokonać za jednym zamachem. Niestety życie brutalnie zweryfikowało nasze założenie i przygodę musieliśmy zakończyć na 88. kilometrze [relacja].
Ale hej tam! Przecież nie mogliśmy tego tak zostawić!
Na szlak wróciliśmy 21 lipca. Po blisko 5 godzinach zameldowaliśmy się na mecie [relacja]:
Biorąc pod uwagę długi etap przygotowań, kwestie związane z logistyką, a także samą trasę – to była naprawdę ciekawa przygoda. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda się nam ją powtórzyć.
Jeszcze do niedawna wydało mi się, że osoby, które są w stanie biec całą noc, są ulepione z jakiejś innej gliny. Że to są jakieś hardkory. Czy normalny człowiek byłby w stanie biec całą noc? Okazało się jednak, że taką próbę może podjąć każdy z nas. Kluczem jest dobre przygotowanie. Wtedy taki bieg to czysta przyjemność, a przecież o to chodzi w bieganiu.
3. „L” jak lewa gicz.
Seria kontuzji rozpoczęła się w czerwcu, kiedy to w lewej stopie odezwał się demon przeszłości – Shin Splints Prosterior. Szybka wizyta w BlueBall i byłem jak nowo narodzony. Nie sądziłem, że po jednej wizycie ból ustąpi. Wydawało mi się, że będzie to bardziej złożony proces.
Ból wrócił co prawda w lipcu, ale na krótko. Po wizycie u fizjoterapeuty przynajmniej wiedziałem co robić, aby ból nie tyle ustąpił, co już się nie pojawił.
Czy mogę coś jeszcze napisać o szlaku?
Bo przecież dawno o nim nie było 😉
A więc tak, w maju pojawiła się fajna promocja w sklepie NIKE. Mój wzrok padł na Pegasusy 36. Cena sprawiła, że postanowiłem zaryzykować. Z czego wynikało ryzyko? Odkąd pamiętam nadpronuję i z tego względu biegam w tylko i wyłącznie ASICS (modele GT 1000 / GT 2000). Pegasusy są dla stopy typowo neutralnej. Do tej pory miałem kilka wideo analiz, z których jasno wynikało, że nawet całkiem fajnie stawiam stopę. Postanowiłem więc na chwilę zdradzić markę ASICS. Poczuć większą lekkość i sprężystość. Ponoć ten, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. W moim przypadku to była jednak… ciepła Tatra Mocna.
Buty dotarły, po czym grzecznie odstawiłem je na półkę. Nie chciałem ryzykować biegu w nowym modelu, skoro próba zmierzenia się ze szlakiem PTTK była już tuż tuż. To była najlepsza decyzja, którą mogłem podjąć.
Pierwszy i drugi trening w Pegasusach wszedł elegancko. Biegło mi się komfortowo. Było jakoś tak lekko i bardziej żwawo.
No, ale przyszedł ten nieszczęsny trzeci trening. Miałem zrobić 20 kilometrów, a z nosem na kwitnę wróciłem po piętnastu. Już po 9-tym kilometrze poczułem ostry ból w lewej stopie. Tak od razu po zewnętrznej i jednocześnie pod spodem. Wydawało mi się, że skoro to nowe buty, to coś się tam musi jeszcze ułożyć. Że zaraz wszystko będzie ok.
Niestety nie było 🙁
Wróciłem do domu, a ból jak się pojawił, tak sobie trwał. Przez najbliższe 4 dni kulałem. Czułem się tak, jakby mi ktoś stopę obił młotkiem. Na całe szczęście nic nie spuchło. Wizualnie było ok.
Ból minął. Postanowiłem więc wrócić do treningów. Niestety od 15-ego kilometra sytuacja się powtórzyła. Tym razem ból był o wiele mniejszy, ale zmartwiło mnie to, że w ogóle się pojawił.
Na początku wydawało mi się, że to jakiś mięsień. Ostatecznie wyszło na to, że to raczej boczna część rozcięgna podeszwowego. Czegoś co leczy się zazwyczaj przez kilka dobrych tygodni.
Ponownie skontaktowałem się z Rafałem z BlueBall, który przygotował mi serię ćwiczeń. Od tego czasu masuję stopę, roluję łydkę i wspinam się na palce jak jakiś psychopata. Nie jest rewelacyjnie, ale na pewno lepiej, niż jeszcze kilka tygodni temu.
Sądzicie, że to koniec historii z lewa stopą?
To czek dys ałt! 😀
W drugiej połowie lipca, w trakcie zabawy z Magdą na placu zabaw, w tą cholerną lewą gicz użarła mnie równie cholerna meszka! Ból jeszcze dało się znieść, ale to, że opuchlizna zajęła mi pół łydki i całą stopę – z tym było mi się ciężko pogodzić. Przez jakiś czas lewa kostka nie była prawie w ogóle widoczna.
No i po raz kolejny odstawiłem treningi na kilka dni.
Coś ten rok nie jest łaskawy dla lewej nogi. Najpierw Shin Splints Prosterior, później rozcięgno, a na końcu owad.
Kto da więcej?
Lewa giczo – ile upokorzenia jesteś w stanie jeszcze znieść? :/
4. Maraton w dużym pokoju.
Czas leci, a ja cały czas jestem wierny Ring Fitowi, o którym pisałem Wam w podsumowaniu maja. Kilka tygodni temu wróciłem do systematycznych ćwiczeń. Przed TV wyginam ciało 4-5 razy w tygodniu. Tak po 30-40 min. Ćwiczenia są na tyle ciekawe i urozmaicone, że traktuję to jako bardzo dobrą ogólnorozwojówkę. Zresztą, po każdej serii ćwiczeń jestem tak mokry, jakbym właśnie wynurzył się z jeziora.
Po koniec lipca okazało się, że w tym dużym pokoju pokonałem dystans maratonu. O liczbie planków, przysiadów i podskoków nawet nie wspominam. Te idą już w tysiącach.
Podtrzymuję to, co kiedyś napisałem. Zakup tego przyrządu, to były najlepiej wydane trzy stówy w moim życiu.
Oczywiście nie licząc czekolad z orzechami i żelków marki Haribo…