W sierpniu było po staremu, bo znowu nigdzie nie wystartowałem. W zamian za to wpadło nieco kilometrów. Jako bonus trafił mi się długo wyczekiwany urlop, więc Park Śląski zamieniłem na plażę, las i Zatokę Gdańską. Czekałem na to cały rok, no i było warto!
Zapraszam na podsumowanie.
1. Kilometraż.
Tak prezentuje się kalendarz:
Jak widać najwięcej treningów udało mi się zrobić w trakcie urlopu. Budzik nastawiałem wtedy na godz. 6:15 i po lekkim śniadaniu byłem gotowy na około 20 kilometrowy trening. Tempo nie było wtedy najważniejsze. Bardziej istotne było to, że znowu biegałem na Wyspie Sobieszewskiej – w miejscu, które pokochałem całym swoim sercem.
W sierpniu pokonałem 243 kilometry. Dzięki temu – zupełnie niespodziewanie – dokonałem czegoś, co jeszcze kilka lat temu było nie do pomyślenia.
Złapmy się wszyscy za dłonie i zerknijmy proszę na poniższe słupki:
No właśnie. Od stycznia do sierpnia 2020 r. pokonałem więcej kilometrów, niż przez wszystkie dotychczasowe lata (na wykresie zabrakło roku 2012 – przebiegłem wtedy „aż” 673 kilometry).
To wszystko wynik pandemii i odwołanych startów. Zamiast na wycieńczających biegach, które ocierały się o granicę moich możliwości, mogłem się skupić na długich – i co najważniejsze – częstych wybieganiach.
2. Wyspa Sobieszewska <serce>
Tak się złożyło, że trochę przez Covid, a trochę nie, bo ostatnio bardzo się nam tam podobało – z powrotem pojawiliśmy się nad polskim morzem. Na początku miała to być Łeba, ale wraz z Eweliną stwierdziliśmy, że zatłoczone chodniki i kolejki do Tyskiego z sokiem, to nie dla nas. Łebę szybko zmieniliśmy więc na Sobieszewo, gdzie byliśmy rok temu.
Czymże jest Sobieszewo? Moim skromnym zdaniem – najlepszą miejscówką nad polskim morzem!
Przede wszystkim niezwykle łatwo dam dojechać. W moim przypadku wyglądało to tak: w Bytomiu wbiłem się na A1 i jechałem nią w stronę Gdańska. Przed nim odbiłem w prawo i po 6 h – od ruszenia spod mieszkania – byliśmy już na miejscu. Dodam, że w tym czasie odbyła jeszcze jedna przerwa na kanapkę, jajko, pomidor i kilka łyków wody. I voilà! Byliśmy na plaży.
Drugi plus tego miejsca, to szeroka, piaszczysta plaża. Jak dostaniecie się na nią za pomocą jednego z mniej uczęszczanych wejść, to w godzinach szczytu sezonu urlopowego, zastanie Was taki oto widok:
Trzeci plus jest taki, że nawet jak nie będziecie mieli dobrej pogody, to tuż za rogiem macie Trójmiasto. Bez problemu się więc rozerwiecie. Tak, żeby po powrocie do domu, nie być mistrzem powiatu w Chińczyka, bądź w inne Makao.
Na Wyspie Sobieszewskiej, w trakcie 5 treningów, zrobiłem ponad 82 km. Biegało mi się tam wprost rewelacyjnie:
Po raz pierwszy udało mi się także obiec wyspę. Może nie całą, bo nie starczyło mi czasu, ale chociaż jej centralną część:
Do tej pory, po polskim wybrzeżu miotałem się jak szatan. Teraz już wiem, że wreszcie udało mi się znaleźć miejsce, do którego zawsze z chęcią wrócę.
Amen.
3. Zapisałem się na 2 biegi.
4 października miało być Chicago. Później stanęło na Koszycach. Ostatecznie – jeżeli wszystko dobrze się ułoży – to w ten dzień wezmę udział w 12. edycji Silesia Marathon. I nawet gdyby mi ją przenieśli na 31 lutego 2078 r., to i tak tego 4 października przebiegnę dystans maratoński. Tak wstępnie umówiłem się z ekipą, z którą od kilku lat spotykam się na Maratonie Cyborga.
Drugi bieg?
W tym roku miałem debiutować w jakimś górskim biegu. Niestety, ten docelowy został przełożony. Tomasz, z którym spędziłem noc na trasie Szlaku Dwudziestopięciolecia PTTK, wspomniał mi o Orłowa Trail, który odbędzie się 2 tygodnie po Silesii. Przypomniałem sobie gościnną relację Tomasza na stronie Pawła [link]. Następnie obejrzałem poniższe wideo:
i kilka sekund później byłem już zapisany.
Wymagające 22 km z przewyższeniem rzędu 1200 metrów.
Będzie ciekawie.
4. „Xiaomi lepsze!”.
Myślałem o niej już od dłuższego czasu. Pojawiła się dobra promocja i przestałem myśleć. Przeszedłem od myśli, do czynów:
Hulajnoga służy mi na krótkie wypady na mieście, kiedy to żal ruszać samochód. W niedalekiej przyszłości zamierzam dzięki niej docierać do pracy. Z nowego miejsca zamieszkania będę miał do niej nieco ponad 2 km. Nieco za długo za spacer i jednocześnie za krótko, aby brać auto.
Oczywiście w pierwszy dzień zaopatrzyłem się w kask. Mało który wchodzi na moją pokaźną czaszkę, ale na szczęście udało się jakiś dopasować.
Moim zdaniem nie warto ryzykować jeżdżąc na czymś takim bez ochrony głowy. Nie wyobrażam sobie jak przelatuję przez kierownicę przy prędkości 20 km/h.
Już nawet nie chodzi o szwy, gips i wybite ósemki, ale o wielogodzinną kolejkę na izbie przyjęć.
5. Koniec kontuzji.
Ogłaszam wszem i wobec, że na razie – odpukać i odstukać w niebejcowane – nic mnie nie boli! Ani noga, ani stopa, ani nawet pod kolanem.
Tym optymistycznym akcentem kończę niniejszy tekst.
Hyc!
I już mnie nie ma.