Za wieżą telewizyjną pojawiło się wejście do parku. Bezpieczny poczułem się dopiero za tym mini podbiegiem, który pojawił się po kolejnych kilkuset metrach.
No i bach, no i pyk. Poczułem skurcz lewej łydki. Tak mocny, że z bólu, aż krzyknąłem. A potem pojawił się drugi i trzeci. Z moich ust wydobywały się dźwięki pokroju: „Aaa!” i „AAAAAaa!!!”. Organizm widocznie miał już dość tego dobrego. Chciał przerwy. Choć wiem, że na to zasługiwał, bo spisał się jak jeszcze nigdy wcześniej, chciałem go jeszcze nieco wyeksploatować.
Jak postanowiłem, tak też zrobiłem. 40-sty kilometr pokonałem w 4 minuty i 20 sekund.
Kto bogatemu zabroni?
Zdaje się, że dopiero na tym 40-stym kilometrze byłem już pewny, że teraz nic mi już nie przeszkodzi w osiągnięciu wyniku poniżej 3:20 h. Czułem zbliżającą się euforię. Wizualizowałem sobie moment wbiegnięcia na stadion.
41-szy kilometr i czas 4:35 min. W oddali widziałem już Stadion Śląski i słyszałem spikera. Wiedziałem, że na trybunach spotkam Magdę, Ewelinę i moich rodziców. Nie mogłem się już ich doczekać.
Skręciłem w prawo. Przed sobą miałem ostatni podbieg tego dnia. Dotarłem na jego szczyt. Następnie stanąłem i wziąłem łyk wody z softflaska, z którym cały czas biegłem.
Nadszedł czas na wiśnię na torcie: tunel, a na jego końcu – upragniona, niebieska bieżnia i meta!
Gdy wbiegałem na bieżnię wzruszyłem się poraz pierwszy. No bo jak to? Ja, Marek Bogdoł, człowiek, który od kilku lat trenuje zaledwie 3 razy w tygodniu, będzie zaraz finiszował na wymagającej trasie Silesii, osiągając przy tym nową życiówkę?
Gdy tylko moje Vaporfly’e dotknęły bieżni, od razu przyspieszyłem. Ostatnie kilkaset metrów pokonałem poniżej 4 min/km.
Z daleka dostrzegłem Magdę. Wtedy to już szlochałem na potęgę.
Aż mnie zaczęło przytykać 😉
No i pojawiła się ostatnia prosta.
Podniosłem ręce w geście triumfu i krzyknąłem. Zrobiłem to najgłośniej jak potrafiłem.
Tutaj nawet możecie mnie usłyszeć:
Przekroczyłem metę, wyłączyłem Garmina i spojrzałem na czas: 3 godziny 16 minut i 7 sekund.
Że co?!?! Jak to się stało?!?
Wziąłem do ręki medal i idąc tunelem do wyjścia, śmiałem się sam do siebie. Jako biegacz amator byłem oszołomiony, spełniony i niesamowicie szczęśliwy. Nadal w to nie wierzyłem. Na trasie Silesii przecież zazwyczaj umierałem. To przecież nie jest trasa na życiówki! Tylko, że… to właśnie na połówce Silesii w zeszłym roku udało mi się wywalczyć nową życiówkę [relacja]. Może wreszcie coś się ruszyło w temacie?
Silesia Marathon ma chyba najbardziej pofałdowaną trasę, spośród wszystkich maratonów w Polsce, które rozgrywane są na asfalcie. 252 metry to jednak coś.
Dlaczego o tym wspominam?
Po pierwsze dlatego, że po przekroczeniu mety zacząłem się zastanawiać, jaki wynik mógłbym wtedy osiągnąć, jeżeli warunki atmosferyczne były takie same, ale trasa miała jednak mniejszą liczbę podbiegów. Jestem daleki od snucia teorii pt: „Co by było, gdyby”. Po prostu jestem ciekawy czy mogłoby to być 3:12 h, 3:09 h, albo od razu 2:48 h? 😉
Po drugie dlatego, że robiąc życiówkę na tak wymagającej trasie, jestem z siebie podwójnie zadowolony. Nie było łatwo, a jednak dałem radę. Zrobiłem coś, o co w ogóle bym się nie podejrzewał. Złamać 3:20 h o całe 3 minuty i 53 sekund to dla mnie jakiś kosmos. Później do mnie jeszcze dotarło, że zająłem 67 miejsce w klasyfikacji Open na 1215 biegaczy.
To był bieg idealny. Byłem skupiony od początku, do samego końca. Moim celem było poprawienie czasu sprzed 2 lat, no i ten cel udało mi się osiągnąć. Tym bardziej, że to była w zasadzie jedyna szansa w tym roku. Fajnie, że moje ciało tak dobrze się spisało. Że głowa wytrzymała i nie podsuwała mi myśli pokroju: „Wystarczy. Zwolnij! Po co Ci to?!?”. Tym bardziej, że blisko 30 kilometrów pokonałem zupełnie sam. No i fajnie, że tak genialnie trzymałem tempo. Słupki poszczególnych kilometrów – za wyjątkiem 36-ego kilometra, na którym się posilałem, a także biorąc pod uwagę liczne podbiegi – są jakby odrysowane od linijki:
Fajnie się to ogląda po dotarciu do mety. Zazwyczaj prezentowały się one zupełnie inaczej. Na przykład tak, jak w 2015 roku:
Jak oceniam maraton?
Po pierwsze wielkie słowa uznania należą się organizatorowi. Dopiął swego i zorganizował maraton w tych trudnych, covidowych czasach. Nie poszedł w świat wirtualny. Nie zorganizował maratonu w wersji dwudniowej, na kilkukilometrowej pętli. Dzięki temu znowu można się było poczuć ja dawniej. Przemierzyć trasę z prawdziwego zdarzenia. Finiszować na stadionie, który idealnie się do tego nadaje. To był w zasadzie największy maraton w Polsce, który w 2020 roku został przeprowadzony w klasycznej formie.
Po maratonie udałem się do auta, aby czym prędzej wrócić do domu i coś zjeść. Przebrałem koszulkę, po czym usiadłem na tylnej kanapie, aby przebrać również spodenki. Zadarłem nogę do góry i momentalnie zamroczyło mnie z bólu. Poczułem tak mocny skurcz w lewej łydce, że zacząłem krzyczeć, tępo gapiąc się podsufitkę. Trwało to może z 2 minuty.
Przejechałem dłonią po łydce trafiając na ósmego pasażera Nostromo. Tak się ta łydka pięknie wybrzuszyła. Od ryczenia zaschło mi gardle. Ostatkiem sił wyszedłem z auta i zacząłem ją delikatnie rozciągać. Na szczęście mięsień wrócił na swoje miejsce, a ja z powrotem za kierownicę. Musiałem zdążyć do domu, nim wygnie mnie do reszty.
No i gdy tak wracałem, analizowałem to, co wydarzyło się w ciągu tych 3 godzin, 16 minut i 7 sekund. W odtwarzaczu leciał na pełen regulator utwór Rage Againts The Machine „Renegades of Funk„, a ja klaskałem w jego rytm za każdym razem, gdy tylko stawałem na światłach. Rubik mógłby być ze mnie dumny.
Cóż mogę dodać na koniec.
Traso Silesi – już się Ciebie nie boję!
Wygrałem z Tobą pierwszy, ale nie ostatni raz.
Szykuj się za rok, bo wracam
i zamierzam powalczyć o jeszcze lepszy wynik.