3. Nowa życiówka.
Takie biegi jak 12. Silesia Marathon, zdarzają się niezwykle rzadko. Przynajmniej w moim przypadku. Wiecie, chodzi o biegi, w których wszystko układa się od początku, do samego końca. Gdy dajecie z siebie wszystko, a zamiast zakwasów i zgonu na 4 km przed metą, niesie Was do samego finiszu. I to wbrew logice, która sugeruje, iż pagórkowata trasa Silesii nie sprzyja poprawianiu życiówek.
Bullshit!
Jeżeli miałbym wziąć pod uwagę fakt, że naprawdę dałem z siebie zupełnie wszystko, wykrzesałem ostatnie pokłady siły, a te nieco ponad 3 godziny rozegrałem z niesamowitą precyzją, dbając o każdy detal, zakręt i czas, w którym się posilałem – 12. Silesia Marathon jest najbardziej satysfakcjonującym biegiem w moim życiu. Lepszego nigdy wcześniej nie było.
Gdy piszę te słowa, od przekroczenia mety minął ponad miesiąc, a mnie nadal jest w to wszystko ciężko uwierzyć.
Ale już wiem, jak do tego doszło.
W życiu nigdy nie miałem trenera. Kotoś, kto mówiłby mi jak biegać. Co robić, aby szybciej pokonywać kolejne kilometry, bądź po prostu mniej boleśnie. Niestety, zazwyczaj uczyłem się na swoich błędach. Kiedyś chciałem się przygotowywać z książką Jurka Skarżyńskiego, aby złamać te przeklęte 3 godziny i 30 minut. Okazało się, że od nadmiarów skipów i wyskoków, szybko zaczęło mi dokuczać lewe kolano. Zamknąłem książkę i zacząłem biegać po swojemu. Na początku 4 razy w tygodniu (wtorki i czwartki po 10 km, sobota 15 km, a niedziela 20 km). Po kilku latach – z braku czasu – zszedłem do trzech treningów w tygodniu. Jednocześnie wydłużyłem sobie kilometraż.
Teraz w środku tygodnia robię 20 kilometrów, a w weekend 45-50 kilometrów. No i coraz lepsze wyniki, to po po prostu wynik wieloletniego i równie konsekwentnego biegania. W moim przypadku trwało to dłużej, ale doszedłem do tego samemu i w bardziej naturalny sposób. Bez presji i jakiejś mocnej eksploatacji swojego organizmu.
Życiówki nie są dla mnie najważniejsze. Fajnie, jeżeli się jeszcze kiedyś pojawią, ale nic na siłę.
No chyba, że zamarzy mi się kwalifikacja do Bostonu.
Wtedy zwalniam się z pracy na 5 lat, wbiegam w okoliczne zarośla i wybiegam z nich, gdy maraton będę robił poniżej 3 godzin.
Na czczo.
4. „I” jak izolacja i „k” jak kwarantanna.
27-ego października wybrałem się na ostatni październikowy trening. Dwadzieścia kilometrów pokonałem w średnim tempie 4:56 min/km. Okazało się, że to będzie także moje ostatnie wyjście z domu, na blisko 3 następne tygodnie.
Zaczęło się od 13 dniowej izolacji, która z uwagi na fakt, że ja i Magda mieliśmy kontakt z Eweliną, u której wykryto koronawirusa, przerodziła się w 7 dniową kwarantannę. Gdy piszę te słowa, do wyjścia z domu zostało mi jeszcze 6 dni.
Na początku czułem gniew, smutek i frustrację. Cóż ja będę robił w domu przez 20 dni? Mało tego. Jak zniesie to pewna czterolatka?!? Jak ja wrócę do biegania? Przecież wystarczą dwa tygodnie i człowiek jakby zaczyna wszystko od nowa.
Od razu ułożyłem sobie w głowie plan. Na początku uspokoiłem się tym, że odkąd biegam, jeszcze nigdy nie miałem kilkutygodniowego roztrenowania. Wreszcie był czas, aby to nadrobić.
Postanowiłem odłożyć wszelkie słodycze. Choć w szafce czeka kilka mlecznych czekolad, od 27 października jestem zupełnie czysty. Nie wziąłem do ust ani jednej kostki!
Dodatkowo, przez blisko 40 minut dziennie, intensywnie ćwiczę korzystając z Ring Fita, o którym pisałem Wam w podsumowaniu maja.
No i jak dobrze pójdzie, z domu wyjdę na minusie. Kaloryfera jeszcze brak, ale jestem wreszcie na dobrej drodze. Dajcie mi jeszcze 3 lata i 2 miesiące, a wreszcie pokażę się Wam topless. Wreszcie będzie się czym pochwalić.
Tym optymistycznym akcentem kończę powyższy tekst i wracam do gier planszowych i karcianych.
Jakby kto pytał, to cylindry 12!