Zakręt w lewo, a następnie w prawo i z powrotem wylądowałem na prostej, którą jakiś czas temu się poruszałem. Tym razem nie byłem sam. Z przeciwka biegli zawodnicy, dla których to był dopiero 12-sty kilometr. Ja w nogach miałem 3 kilometry więcej.
Wszyscy dopiero zmierzali do wodopoju. Ja miałem go już za sobą i mogłem się zacząć rozpędzać. Kolejne kilometry wchodziły nawet po 3:50 min/km. To był też fragment kiedy na chwilę zwątpiłem czy dobrze biegnę. Choć widziałem, że raczej nie mogłem się pomylić, byłem jedynym biegaczem, który zmierzał pod prąd. Z mojej perspektywy wyglądało to dosyć dziwnie i w głowie tworzyły się teorie spiskowe.
Z naprzeciwka minął mnie Mariusz z grupy biegowej Siemianowice i Przyjaciele Biegają, z którą często trenuję. Oznajmił, że aktualnie jestem w pierwszej dziesiątce. Później spotkałem Tomasza, który krzyknął, że chyba jestem dziewiąty.
Że co?!?
Nosz kurde! Super sprawa!
Niezwykle mnie to zmotywowało. Choć od samego początku dawałem z siebie wszystko, postanowiłem nie spoczywać na laurach i zrobić co w mojej mocy, aby nikt mnie już nie wyprzedził. Spojrzałem na Garmina. Sugerował, że jeżeli wszystko się ułoży, to wynik na mecie może delikatnie przekroczyć 1:30 h. Przed startem w ogóle się o to nie posądzałem. Wiedziałem, że tego dnia czeka mnie jeszcze drugi bieg. Trasa nie należy do najłatwiejszych, a ten największy podbieg dopiero przede mną. Życie nauczyło mnie, że pokorę trzeba mieć do samego końca. Zawsze i niezależnie od pokonywanego dystansu.
Przed tabliczką z oznaczeniem 19-stego kilometra, dotarłem do ostatniego punktu odżywczego. Choć na stołach była m.in. czekolada i banany, skusiłem się tylko na wodę. Rozpoczął się blisko dwukilometrowy podbieg na Wzgórze Wandy.
Tempo z 4:20 min/km najpierw spadło do 4:36 min/km, aby następnie przekroczyć granicę 5 min/km. To był moment, w którym musiałem na chwilę przejść do marszu.
A jak wreszcie udało mi się wrócić do biegu, to moja twarz wykrzywiała się z bólu na cztery strony świata, wskazując przy okazji aktualne położenie Gwiazdy Polarnej:
Nie da się ukryć, że wtedy czułem już oznaki zmęczenia. Czy w dół, czy w górę, od ponad 1:25 h parłem do przodu jak czołg. Niestety nie miałem kompana, który mógłby mi pomóc utrzymać tempo. Całą pracę musiałem wykonać sam. Cóż, czasami tak bywa.
Jest! Wreszcie wdrapałem się na wzgórze!
Starałem się wyrównać oddech, ale było to niewykonalne. Wysokiego tętna nie da się tak łatwo oszukać. ASICSy przywitały się z asfaltem. Teraz miało być już tylko w dół i wprost do mety.
Zakręt w lewo, a następnie krótka prosta. Kolejny zakręt w lewo i moim oczom ukazała się meta. Na ostatnich metrach biegłem nawet w okolicy 3:03 min/km. Z powodu mocnego pędu daszek wygiął mi się do góry. W geście triumfu wyrzuciłem prawą dłoń w stronę pobliskiego kasztanowca i przekroczyłem matę z pomiarem czasu.
Ze zmęczenia upadłem na kolana. Jedyne pytanie, które zaczęło mi się kotłować w głowie dotyczyło tego, które miejsce zająłem. Czy rzeczywiście udało się trafić do pierwszej dziesiątki?
Chwila oczekiwania i na tablicy zobaczyłem to:
Wtedy do mnie dotarło czego dokonałem. Ja, biedny amator biegający zaledwie 3 razy w tygodniu po 20 kilometrów, dla którego był to 3 kros w życiu, znalazł się wśród tak znakomitej zawodniczki i równie mocnych zawodników. Ja doskonale wiem, że tego biegu nie wygrałem. Byłem po prostu dumny z tego, z kim znalazłem się na tej tablicy i że w ogóle się na niej pojawiłem.
8 miejsce na 225 biegaczek/biegaczy.
Ta niedziela nie mogła się lepiej rozpocząć.
Od razu poszedłem do Agnieszki Gortel-Maciuk, którą poznałem przy okazji startu na półmaratonie w Ołomuńcu (relacja) i zamieniłem z nią kilka słów.
Wpadłem w szał i każdemu, chciałem wykrzyczeć, że zająłem ósme miejsce 😉
No, ale cóż mogę począć. Byłem równie zmęczony co szczęśliwy i szczęśliwy co zmęczony.
Po jakimś czasie dotarł Tomasz. Teraz musieliśmy się teleportować z powrotem do Siemianowic Śląskich. Następnie się podmyć, zjeść coś pożywnego, ale jednocześnie – lekkostrawnego i z powrotem wrócić do Katowic. Wszak, po godzinie 16:00, mieliśmy wziąć udział w Biegu Bohaterów.
Jak oceniam I Półmaraton Gęstwinami Murckowskimi?
Mogę użyć jedynie samych superlatyw. Po pierwsze i najważniejsze – znakomicie i bezbłędnie oznaczona trasa! Człowiek mógł biec przed siebie i nie skupiać na tym gdzie teraz. Zaufałem organizatorowi i nie wgrywałem tracka do Garmina. Oznaczenie trasy samo się obroniło.
Trasa, pod względem wizualnym, ale także z uwagi na pagórkowate ukształtowanie terenu, była niesamowicie ciekawa. Można było pobiec śmiało poniżej 4:00 min/km. Pokręcić się po tej gęstwinie. Poruszać się zarówno szerokimi duktami, ale także takimi, na których mieścił się tylko jeden człowiek. No i to Wzgórze Wandy – taki crème de la crème.
Na początku sądziłem, że ciężko będzie mi się posiłkować jakimiś zdjęciami z biegu. Okazało się, że na trasie było sporo fotografów. Serio, nie spodziewałem ich, że w lesie spotkam aż tyle, wycelowanych we mnie obiektywów.
Cóż mogę dodać.
Za rok tam wracam, bo to jest po prostu świetnie zorganizowany bieg, na którym po prostu trzeba się pojawić.