No właśnie, komu? Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest proste. Przed Wami krótka historia biegacza, któremu wydawało się, że trener nigdy nie będzie mu potrzebny. Przecież biega dla zdrowia i przyjemności? Nie szykuje się do letniej olimpiady w Baden-Baden.
Jakie były powody tego, że zdecydowałem się na współpracę z trenerem? Jak ona wyglądała? I komu mógłbym ją polecić? A komu stanowczo odradzić?
Zapraszam.
1. Tytułem wstępu.
Na pierwszy biegowy trening poszedłem w marcu 2012 roku. Na początku trzymałem się tzw. planu Pumy – rozpiski, która sugerowała jak długo mam jeszcze iść, a kiedy mogę przejść do truchtu. Mijały miesiące i lata. Pojawiły się pierwsze kamienie milowe w postaci złamania 1:30 h w półmaratonie, czy 3:30 h w maratonie. W międzyczasie wpadła życiówka na dychę czy piątkę. Pojawiły się zagraniczne wyjazdy. Było bardziej, niż ok. Cały czas trenowałem 4 razy w tygodniu: we wtorek, w czwartek i w weekendy. Do czasu.
W lutym 2016 roku urodziła się Magdalena. Moje życie zmieniło się o 180 stopni. Nagle okazało się, że czasu jest jakby mniej, a jak już pojawia się trochę wolnego, to pragnąłem tylko jednego – spędzać z Nią jak najwięcej czasu. Pokazywać świat, a jak trenować to tylko razem. To raczej dlatego stwierdziłem, że kupuję wózek do biegania. Wspólnie pokonaliśmy blisko 3 000 km. To była najpiękniejsza biegowa przygoda w moim życiu.
Z czterech treningów zrobiły się trzy. Doszedłem do wniosku, że na więcej szkoda mi czasu. Bieganie w dalszym ciągu ma być dla mnie ważne, ale to ma być tylko dodatek. Nie cel nadrzędny.
Od 2016 roku biegałem więc 3 razy w tygodniu. Zawsze po 20 km. Raz było to zmienne tempo, a raz wolne wybieganie w ramach wycieczki biegowej. Starałem sobie urozmaicać treningi, aby nie popaść w rutynę.
Pojawił się rok 2021, który obfitował w tzw. wielokrotny opad szczęki. W trakcie IX Tyskiego Półmaratonu poprawiłem życiówkę z 2019 r. o ponad 4 minuty. Na mecie osiągnąłem wynik: 1:24:26. Dwa tygodnie później – w upalnym Berlinie – udało mi się wywalczyć nowy, maratoński PB: 3:08:50. Co się wydarzyło 4 tygodnie później? W trakcie Półmaratonu Królewskiego po raz kolejny poprawiłem życiówkę na dystansie półmaratonu i to o blisko 4 minuty – 1:20:44 (!). Nagle okazało się, że coś, co cały czas wydawało mi się być z pogranicza science-fiction, a więc maratoński wyniki poniżej 3 godzin, powoli staje się realny. Nie byłem pewny, czy kiedykolwiek uda mi się pokonać magiczną barierę 180 minut, ale byłem przekonany, że teraz jestem o wiele bliżej, niż jeszcze kilka miesięcy wcześniej.
Pamiętam, że wracając z Krakowa do domu pomyślałem, że jestem w jakieś życiowej formie. Trzeba kuć żelazo póki gorące, bo prędko może wystygnąć i niewiele z tego będzie. Wyznaczyłem sobie nowy cel: kwalifikację do maratonu w Bostonie – mojego ostatniego Majora. Chciałem o niego zawalczyć. Bo jak nie teraz, to kiedy?
To właśnie wtedy pojawiła się możliwość nawiązania współpracy z Dawidem Maliną. W trakcie naszej pierwszej rozmowy przedstawiłem mu swój cel: chcę złamać trójkę przy zaledwie trzech treningach w tygodniu. Wykonałem badania wydolnościowe. Dawid na nie spojrzał i powiedział: „Ok. Działamy!”. Rozpoczęliśmy współpracę, która trwała od listopada 2021 roku, do października 2022 r.
2. Zmiany, zmiany, zmiany!
Po blisko dekadzie biegania, miałem już swoje biegowe nawyki. Były związane z tym, że przede wszystkim biegałem za szybko i w zasadzie – w większości tak samo. Nie bodźcowałem ciała nowymi jednostkami treningowymi. Przyzwyczaiłem je raczej do pewnej monotonii.
Pamiętam, że na początku naszej współpracy było ciężko. Mój trening miał być odtąd oparty o pomiar tętna. Jako, że nigdy nie zwracałem na nie zbytniej uwagi (chyba, że właśnie odcinało mnie na ostatnich metrach trasy), uczyłem się biegać od nowa. Zawsze to tempo było najważniejsze. A teraz mam się trzymać pomiaru tętna? Przecież to jest trudne. Tak się nie da.
Pierwsze tygodnie pokonywałem wpatrzony w Garmina jak zahipnotyzowany. Jeżeli na przykład miałem przebiec kilka kilometrów na tętnie 142-162 bpm i przy okazji zbliżało się spore wzniesienie, to odpowiednio wcześniej musiałem zaciągnąć ręczny, aby nie pokonać go na tętnie 170 bpm.
Po kilku miesiącach bieganie na tętnie opanowałem jednak do perfekcji. Potrafiłem pokonać kilka kilometrów w niezwykle wąskim zakresie (np. 160-165 bpm) i nie ważne, czy miałem przed sobą ostre wzniesienie, czy delikatny zbieg.
Wspomniałem o zaufaniu. Gdy coś robię, to staram się to robić na 100%. Jeżeli zdecydowałem się na współpracę z trenerem, to postanowiłem wykonywać wszystko to, co mi zaleci. Nie ważne czy będzie mi się to podobało, czy też nie.
Cel był prosty: na każdym treningu miałem dać z siebie wszystko i czekać na docelowy start. Nawet jeżeli miałem miękkie nogi przed kolejną serią 10 podbiegów po 150 metrów, podkasałem rękawy i od razu się za nie zabierałem. Nawet jeżeli jakiś trening na początku mógł się wydawać dziwny i mniej potrzebny. Robiłem wszystko to, co rozpisywał mi Dawid. W pełni mu zaufałem i uważam, że to jest najważniejsze w tego typu współpracy.
Moje biegowe preferencje zeszły na dalszy plan. Okazało się, że coraz częściej trafiałem na bieżnię, a coraz rzadziej do swojego ukochanego Parku Śląskiego. To rodzaj treningu warunkował teren, na którym go wykonywałem, a nie odwrotnie. Jeżeli miałem wykonać podbiegi, to musiałem sobie tak wytyczyć trasę, abym miał je gdzie zrobić.
Nie raz kusiło mnie, aby spotkać się ze znajomymi i wspólnie pokonać kilka kilometrów. Tylko, że co z tego, skoro mam już rozpisane zakresy tętna, których muszę się trzymać? W takich przypadkach wspólny trening nie miał żadnego sensu i trzeba było biegać w samotności.
3. Nowa jakość.
Dobry trener, to sporo biegowej jakości. Przed rozpoczęciem współpracy z Dawidem, nie trenowałem podbiegów czy rytmów. Czasami kończyłem trening z narastającą prędkością, ale robiłem to bardziej na oślep. Trening nie był efektem starannie przygotowanego planu. Bazował raczej na aktualnym samopoczuciu. Gdy czułem się silny, biegałem trudniejsze treningi. Gdy było odwrotnie, to wchodziło zdecydowanie lżejsze bieganie. Po co się męczyć, skoro wcale nie trzeba, bo nikt nie patrzy i nie ocenia?
Nagle się okazało, że bieganie w oparciu o tętno to fajna sprawa i tego typu trening niesamowicie urozmaica bieg. Czas leci szybko, bo co chwilę coś się dzieje. Jak nie zmiana tempa, to jakaś seria rytmów czy podbiegów. Na nawet najcięższy trening wychodziłem pełen zapału. Wiedziałem, że będę równie zmęczony, co zadowolony z dobrze wykonanej pracy.
Nowa jakość polegała też na pewnej rzeczy, którą odkryłem po jakimś czasie. Dobry trener powoduje, że biegasz szybciej, a paradoksalnie – męczysz się znacznie mniej. Dobry trener doskonale panuje nad procesem regeneracji, który jest niezwykle istotny w treningu. Jedynie wtedy progres jest w ogóle możliwy.
Z tych kilkuset treningów zawaliłem może dwa. Zrobiłem je za szybko i po wysokim tętnie wyszło, że zamiast zrobić krok do przodu, zrobiłem pięć kroków w tył. Dawid mnie opieprzył i aby organizm się w pełni zregenerował, kolejne 2 treningi zrobiłem w jakimś ślimaczym tempie. Dopiero po kilku dniach wróciłem na właściwą drogę i mogłem kontynuować swoją orkę.