Obiecuję, że będzie równie krótko, co na temat. Przed Wami zbiorcze podsumowanie marca i kwietnia 2023 roku. Wybaczcie za ten poślizg, ale w ostatnich 60 dniach wydarzyło się tak wiele, że miałem trudności, aby to wszystko sprawnie przelać na bloga.
Przed Wami skrót najważniejszych wydarzeń ostatnich dwóch miesięcy.
Zapraszam!
1. Kilometraż.
Tak wyglądają kalendarze (po kliknięciu są zdecydowanie bardziej czytelne):
a) ten marcowy:
b) i kwietniowy:
Zupełnie przypadkiem pokonałem prawie taką samą liczbę kilometrów w marcu, co w kwietniu. Przez całe 2 miesiące odbyłem zaledwie 13 treningów. Wszystkiemu winne były liczne wyjazdy. Najpierw poleciałem do Nowego Jorku, aby za dwa tygodnie odwiedzić Pragę i… dokładnie za kolejne dwa tygodnie zameldować się w wymarzonym Bostonie.
Wiadomo, że każdy taki wyjazd za ocean powoduje, że treningi schodzą na dalszy plan. Przede wszystkim liczy się sprawne zaadoptowanie do nowej strefy czasowej, a także zwiedzanie. Nie po to człowiek tam leci, aby czekać na start z nogami zadartymi do góry i opartymi o ścianę.
W marcu pokonałem 167 km i 680 m, natomiast miesiąc później o całe 570 m mniej.
Słabo z tym kilometrażem.
Oj słabo.
2. Zawody.
W marcu i w kwietniu wziąłem udział łącznie w trzech zawodach. Każdy kolejny przebił ten poprzedni:
a) 2023 United Airlines NYC Half – 19 marca
Wiecie, że to był mój trzeci wyjazd do Nowego Jorku? Bo ja niby wiem, ale jakoś ciężko mi w to uwierzyć. Tym razem – zamiast maratonu, tak jak było to w 2017 i 2019 roku – wziąłem udział w połówce.
Było cholernie zimno, ale ciekawa trasa zrekompensowała zgrabiałe dłonie.
To był mój pierwszy start w 2023 roku, więc ogłaszam, co następuje: „Takimi startami to ja mogę rozpoczynać każdy następny rok!”.
b) Prague Half Marathon 2023 – 1 kwietnia
Drugi start w roku i ponownie udało mi się pojechać za granicę. Tym razem – rodzinnie – udaliśmy się do deszczowej Pragi.
Do końca nie byłem pewny jak pobiec. Wahałem się czy jednak turystycznie i z telefonem w dłoni, czy jednak bardziej pokusić się o jakieś fajne tempo. Miało być w okolicy 1:30 h, a wyszło prawie o 8 minut szybciej, więc już sami wiecie, który plan wdrożyłem w życie.
To był jeden z tych startów, kiedy wynik robi się bardziej, aniżeli się tego spodziewamy.
c) 127th Boston Marathon – 17 kwietnia
O maratonie w Bostonie napisałem już wszystko co miałem. Relacja powstawała ponad tydzień. Obrabiałem zdjęcia i jednocześnie wspominałem jak fantastycznie się tam miałem. A później zacząłem pisać i nie mogłem przestać. Było we mnie tyle emocji, że ciężko było mi to jakoś skondensować. Skupić się jedynie na najważniejszych punktach. Tam przecież każdy był równie ważny.
Jeżeli wierzyłbym w raj, to maraton w Bostonie jest właśnie takim biegowym rajem. Życzę każdej maratonce i każdemu maratończykowi, aby mógł się tam kiedyś pojawić i przeżyć to, co ja tam przeżyłem.
No, ale… nie wierzę. Z kościoła wypisałem się ponad trzy lata temu. Nie wchodząc w szczegóły: uważam, że nie będzie nas tak samo po śmierci, jak nie było nas przed narodzinami. Świat się naprawdę nie zawali, a na nas nie czeka zupełnie nic wyjątkowego. Czy mam prawo do tego, aby mieć takie zdanie?
Tak samo ktoś może wierzyć, że po śmierci czeka na niego 100 dziewic, Bóg Wszechmogący, albo Wróżka Zębuszka, która na nowo wstawi mu wszystkie mleczaki.
Nawet te z tyłu.
3. Zostałem Majorem!
Moja droga po Majora trwała dokładnie dekadę. Do 17 kwietnia br. na koncie miałem po dwa Berliny, dwa Nowe Jorki, dwa Chicago i po jednym Londynie i Tokio. Od zawsze brakowało mi Bostonu, no i ten Boston wreszcie udało mi się pokonać. Nie dość, że odebrałem medal z maratonu, to jeszcze dostąpiłem zaszczytu odebrania medalu World Marathon Majors.
Przemierzając Boston – z tymi dwoma medalami – czułem się jak ktoś zupełnie wyjątkowy. Niczym w reklamie Werthers Original.
Później, czekając na kolejny lot we Frankfurcie, wyciągnąłem z plecaka ten szczególny medal i gapiłem się na niego z kilka dobrych minut.
Później dumnie zawiesiłem go na szyi licząc, że dzięki niemu będę mógł polecieć w klasie biznes.
Zgadza się – zupełnie nic z tego nie wyszło :/
4. Covid po raz drugi.
Robiąc sobie poniższe zdjęcie:
nie sądziłem, że na kolejny trening pójdę dopiero za tydzień, a następne 4 dni przeleżę w łóżku słaby jak sam nie wiem kto.
Ten trening w ogóle był dziwny. Musiałem się na chwilę zatrzymać na 19-stym kilometrze. Na początku sądziłem, że to zapewne wynik wymieszania alergii ze zmianą strefy czasowej. Wszak 3 dni wcześniej byłem jeszcze w USA. Później poszedłem na rower z Magdą i gdy wróciłem, to tak jak stałem, tak zaniemogłem.
Za pierwszym razem przy covidzie czułem się wybornie. Każdego dnia w izolacji ćwiczyłem ponad godzinę przed TV, a gdy po raz pierwszy poszedłem biegać, to zrobiłem 15 km w tempie poniżej 4:30 min/km. Taki był ze mnie wtedy monter!
Teraz było zupełnie inaczej. Przez 4 dni towarzyszył mi nieustanny ból mięśni i temperatura w granicach 38 stopni Celsjusza. Tak stan jakby grypowy, ale nie do końca.
Wiecie co jest najważniejsze? Że dopadło mnie to po Bostonie! Gdybym przez to dziadostwo nie wyleciał, albo zgarnęliby mnie na lotnisku, to przenigdy bym sobie nie darował.
Dziękuję za uwagę.
Wasz Marek.