Trafiliśmy na długą prostą. Po prawej stronie było widać kolejną stację benzynową. To oznaczało nic innego, jak blisko 2-kilometrowy podbieg. Gwóźdź dzisiejszego programu.
Rzuciłem okiem po swoich towarzyszach podróży i ponownie dałem im znać, aby biegli zaraz za mną. Najkrótszą z możliwych dróg, a więc zaraz przy krawężniku. Słyszałem jak mocno wzięli się do pracy. Dzielnie walczyli, aby szybko i sprawnie pokonać podbieg.
Gdzieś w jego połowie krzyknąłem do nich, że na wysokości kobiety w odblaskowej kamizelce, którą dostrzegłem z daleka, kończy się pierwsza część podbiegu. Gdy tylko do niej dobiegniemy, to zwolnimy, aby mogli złapać, a następnie wyrównać oddech.
Zgodnie z przewidywaniami, 17-sty kilometr był najwolniejszy ze wszystkich. Trwał całe 4 minuty i 26 sekund. W międzyczasie pochwaliłem całą drużynę i powiedziałem, że jestem z nich dumny, że dali radę i w komplecie pokonali to mordercze wzniesienie ♥
Tak naprawdę podbieg kończył się dopiero 500 metrów dalej. Było to w momencie, w którym po prawej minęliśmy wieżę telewizyjną, a po lewej stronie pojawiło się wejście do Parku Śląskiego.
Powiedziałem, że teraz są już bezpieczni. Wkrótce skręciliśmy ostro w prawo i przed oczami pojawił się długo oczekiwany, stromy zbieg. Od razu powiedziałem, że do mety mamy jeszcze jakieś 3 kilometry, więc nie radziłbym teraz przedobrzyć i jakoś mocno przyspieszać. Nie warto przedobrzyć i na kolejnym zakręcie nabawić się jakichś skurczy, które wybiją z głowy upragnioną życiówkę.
Z całej – ponad dwudziestoosobowej grupy – koło mnie znajdowały się jedynie 3 osoby. Spojrzałem za siebie i u drugiego Marka wcale nie było lepiej.
Skoro On opiekował się swoją częścią, to ja postanowiłem pocisnąć trochę swoich. Widziałem, że Michał przyspiesza. Mogłem albo biec sam w założonym tempie, albo – tak jak on – przyspieszyć i potowarzyszyć mu w tych ostatnich metrach. Wybrałem bramkę numer dwa i kolejny – 18-sty kilometr pokonaliśmy w czasie 4:09 min. Następny wcale nie był wolniejszy – 4:03 min.
Zakręt w lewo, a następnie pojawiła się prosta, którą pokonuję od blisko 11 lat. Spojrzałem na Garmina i powiedziałem Michałowi, że musimy nieco zwolnić. Przed nami był jeszcze podbieg do Stadionu Śląskiego. Złamanie 1:30 h jest już pewne. Lepiej dowieźć ten wynik z bezpiecznym zapasem, niż zajechać się na ostatnich metrach.
20 km – 4:07 min.
Przed nami pojawił się ostatni podbieg tego przedpołudnia. To właśnie tam wyciągnąłem telefon i zrobiłem nam pamiątkowe zdjęcie:
Na końcu podbiegu wszedłem dodatkowo na żywo, aby uwiecznić ten moment:
Stopami dotknąłem bieżni stadionu i choć z boku widać, jakbym z nudów grał w snejka, tak naprawdę wybierałem funkcję aparatu, aby zrobić Michałowi pamiątkowe zdjęcie.
Zaczęliśmy okrążać bieżnię od lewej strony. Systematycznie zbliżaliśmy się do mety. Pamiętam, że zacząłem mocno gestykulować zachęcając kibiców do większego dopingu. Proszę Państwa – na stadionie jest moja ekipa! Proszę o hałaaaaas!!!
A propos zdjęcia Michała, to tak wyszło:
Spojrzałem na stoper. Do 1:30 h miałem jeszcze kilkadziesiąt sekund. Wyhamowałem więc i zacząłem zachęcać zbliżających się do mnie biegaczy, aby Ci jeszcze mocniej przycisnęli.
Podbiegł do mnie Marek i wspólnie pokonaliśmy metę. Czułem, że lepiej nie byłem w stanie wykonać tej roboty. Nie miałem sobie niczego do zarzucenia. Niczego bym nie poprawił przez te ponad 21 km. Było idealnie. Był zapas. Tam gdzie można było przyspieszyć – przyspieszaliśmy. Tam gdzie trzeba było zwolnić, wytracaliśmy cenne sekundy, które wcześniej schowaliśmy do buforu bezpieczeństwa. Wszystko było pod kontrolą.
Po chwili wpadło pamiątkowe zdjęcie:
Ekipa, która z nami dotarła, była zadowolona. Padło kilka pochwał. Do tej pory pamiętam jedną z nich. To było gdzieś na 13-stym kilometrze. Jeden z biegaczy – Kamil, powiedział mi, że znakomicie prowadzimy bieg. Aż poprosiłem, aby to powtórzył, bo nie wiedziałem, czy się przypadkiem nie przesłyszałem.
Taka pochwała, to jest to, co każdy pacemaker chce usłyszeć.
Jak oceniam bieg?
Silesia, to Silesia. Jak dla mnie to bieg, w którym trzeba wziąć udział. Trasa nie jest łatwa, gdyż obfituje w kilka momentów. Takie złamanie 1:30 h na Silesii ciężko porównać do łamania 1:30 h na płaskiej trasie. To dwa różne światy. Dodam, że życiówka na Silesii może smakować jakoś tak bardziej.
Niestety – tak zupełnie obiektywnie – muszę przyznać, że tegoroczny doping był po prostu mizerny. Biegliśmy przez centrum Katowic, a czułem się, jakbyśmy się poruszali wiochami w okolicach Pyrzowic. Tam chociaż moglibyśmy liczyć na nadlatujące samoloty, a tutaj nawet tego nie było.
Nie wiem dlaczego nie pojawiły się strefy kibicowania. One zawsze jakoś ratowały sytuację. A teraz? Wszechobecna cisza i spokój. No może, poza punktem w Siemianowicach Śląskich, który nigdy nie zawodzi.
Wiem, że ciężko jest kogokolwiek do czegokolwiek zmusić. Żeby nagle pół śląska stanęło zwartym szeregiem wzdłuż trasy i mocno dopingowało wszystkich biegaczy. Jedyne co można zrobić, to po prostu ustawić co kilka kilometrów DJ’a z aktywnym kontem na Spotify. Niech tłuste bity wylewają się na asfalt. Wtedy byłoby znaczniej ciekawej.
Trasa była bardzo dobrze oznakowana, a wolontariusze – jak zawsze – super pomocni.
Jak oceniam swoją fuchę pacemakera?
Po tym, gdy spełniłem swoje biegowe marzenia (m.in. zdobycie korony World Marathon Majors, złamanie 3h, a następnie poprawienia tego wyniku o całe 5 minut, a także złamanie 1:20 h na dystansie półmaratonu) czas powalczyć o marzenia innych. Trzeba mieć jakieś kolejne plany. Bodźce, które spowodują, że będzie się chciało wyjść na trening, gdy za oknem pada i jest źle.
Fucha pacemakera na Silesii do łatwych nie należy. Trzeba przewidzieć wiele rzeczy. Jednocześnie trzymać się planu, ale cały czas go modyfikować. No i czas 1:30 h wymaga utrzymania pewnego poziomu. Żeby dotrzeć na ww. wynik, trzeba się pochwalić półmaratońską życiówką w okolicy 1:22 h. To wymaga sporo pracy, ale jednocześnie sprawia niesamowicie dużo frajdy.
Frajda to chyba słowo klucz. Czułem ją przez całą trasę, a po pochwałach za linią mety, było jej pod sufit. Fajnie jest móc komuś pomóc w spełnieniu jego marzenia. Wiem coś o tym, bo bez ludzi dobrej woli nie byłoby u mnie Tokio, Nowego Jorku, Londynu, Chicago czy Bostonu.
Czas spłacić dług wdzięczności.
Zrobię to najpiękniej, jak będę w stanie.
2 komentarze
Podziwiam, ja nawet nie zbliżam się do dystansu półmaratonu.
Pięknie to opisałeś, aż chce się czytać, a jak czytam to odtwarzam sobie całą trasę Silesii i tylko kiwam głową – tak było jak gość pisze – tutaj zbieg, tam podbieg, tutaj kostka w parku, stromy podbieg do głównej bramy stadionu i na końcu ta miękka bieżnia na Stadionie. Taki dywan na ukoronowanie całego wysiłku włożonego w tę trasę. Przez ostatnie 2 lata biegałem Ultra Silesię, a po każdej mecie mówiłem sobie – nigdy więcej! A jak tylko ruszają zapisy, w mojej głowie znów zapala się żarówka – Silesia ? Przecież to twój ulubiony bieg! Trzeba się zapisać! I niech tak trwa. Gratuluję Ci zarówno wykonanego zadania jak i świetnej opowieści o Silesii. Twój plan bardzo mnie zmotywował,