Przed Wami trzecia i zarazem ostatnia relacja z mojego pobytu w Bostonie. Wybaczcie, że tych części jest tak dużo. Nie spodziewałem się, że tak się to skończy. Zacząłem pisać i tak się rozpisałem, że grzechem byłoby pójść na skróty. Wyjazd obfitował w tak wiele fantastycznych emocji, że ciężko wybrać te najważniejsze.
Zapraszam Was na relację z maratonu, który po raz kolejny uzmysłowił mi, że decyzja o rozpoczęciu biegania, którą podjąłem w 2012 roku, była jedną z najważniejszych decyzji w moim życiu. Bez niej nie przeżyłbym m.in. tego, o czym za chwilę przeczytacie.
Poprzednie relacje znajdziecie tutaj:
1) 128th Boston Marathon – 15.04.2024 r. [1 część – Podróż, Expo, Fan Fest]
2) 128th Boston Marathon – 15.04.2024 r. [2 część – B.A.A. 5K]
5. Maraton.
Choć alarm miałem nastawiony na godzinę 4:45, obudziłem się nieco wcześniej. Wiedziałem, co mnie dzisiaj będzie czekać i z racji nadmiaru wrażeń, nie mogłem dłużej spać. Pokój dzieliłem z 7 współlokatorami. Obok naszego, takich pokoi było znacznie więcej. Toalety znajdowały się na korytarzu, więc gdy tylko otworzyłem oczy, zeskoczyłem z piętrowego łóżka i pognałem za potrzebą.
W następnej kolejności zszedłem do jadłodajni, w której było już czuć przedstartową atmosferę. Kilkudziesięciu biegaczy i biegaczek z całego świata i jeden wspólny cel – 128 edycja Boston Marathon.
Dzień wcześniej przygotowałem sobie dwa worki. W pierwszym znajdowały się ubrania, a w drugim pozostały sprzęt pokroju Garmina, numeru startowego i prowiantu. Tak jak już gdzieś wcześnie pisałem, w trakcie maratonów w Stanach ciężko jest zaspokoić głód. Niejednokrotnie na trasie znajdziecie jedynie wodę i izotoniki. Trzeba więc najeść się na zapas. Z pustym brzuchem komfort biegu byłby o wiele gorszy.
Tutaj warto dodać, że do autobusu można wnieść tylko to, co zmieści się Wam w takiej niewielkiej torebce:
O obiedzie w słoikach możecie więc pomarzyć.
Przed godziną 6:00 ruszyłem w stronę parku, skąd równo o godzinie 6:45, na start miały nas zabrać charakterystyczne, żółte autobusy szkolne. To jest jeden z tych pojazdów, który jest tak szalenie rozpowszechniony w popkulturze, że każdy choć raz w życiu chciałby się nim przejechać i odhaczyć na swojej liście „to do„.
Sznur busów wydawał się nie mieć końca.
To tam rok temu czekałem na wejście do strefy. Wtedy udało mi się tam spotkać Tomasza, z którym pokonałem blisko 40 km trasy. Tym razem było nas więcej.
Oto my:
Od lewej: Marcin [CEO biegowe.pl], Marek [CEO drogadotokio.pl], Paweł i Marcin [CEO Biegnę bo chcę].
Odczekaliśmy swoje, a następnie po krótkiej kontroli osobistej, dotarliśmy do strefy, gdzie kulturalnie wbiliśmy się do jednego z busów.
Pamiętam, że gdy ruszaliśmy powiedziałem do chłopaków, że kurde… ależ bym sobie dzisiaj przebiegł maraton w Bostonie! I wiecie co? No kurde nie uwierzycie!!!
Właśnie jechaliśmy na start tego maratonu! 😀
Ale heca, co nie? xD
Gdyby w autokarze rozdawali nagrody za najbardziej żywiołowy dialog, to wygralibyśmy co najmniej prodiż, albo chociaż malakser. Rozmawialiśmy o rzeczach poważnych, ale także o tzw. pierdołach. Chyba ciężko byłoby mi sobie wymarzyć lepszych kompanów.
Autobus gnał, jakby kierowcy śpieszyło się na zaległy odcinek Dynastii. Było to szczególnie odczuwalne w trakcie licznych wybojów na trasie. Jako, że siedzieliśmy na kole, były momenty, w którym nasze 4 litery podskakiwały prawie pod sufit. Przez chwilę przestałem się łudzić, że na miejsce dojedziemy w jednym kawałku.
No, ale się udało. Autobus dowiózł nas bezpiecznie do Hopkinton i znowu mogłem sobie zrobić zdjęcie przed bramą biegowego miasteczka:
W środku spotkało nas to co zawsze – wiele namiotów i spore połacie trawy, na której można było sobie usiąść. Z uwagi na fakt, że w Bostonie lało prawie od samego początku mojego pobytu, obawiałem się, że będziemy musieli grzęznąć w błocie. O dziwo wszystko ładnie wyschło.
Zanim rozłożyłem swój majdan na trawie, dotarliśmy do jednej z bardziej charakterystycznych tablic w historii maratonu. Poprosiłem o zdjęcie, które zamieszczam poniżej:
Teraz byliśmy gotowi na blisko 1,2 h oczekiwanie na start.
Ktokolwiek ze mną podróżuje, ten dostrzega, że nie dość, że zabawię dowcipem pokroju Karola Strasburgera, to jeszcze zadbam o wszystkie detale. Tak było i tym razem. Trawa zimna, a usiąść się chce. Sama bluza nie wystarczy.
W pierwszej kolejności położyłem więc swoje przeciwdeszczowe ponczo, a na to dałem swoje ciuchy. Tak odizolowani od wilgotnej trawy, mieliśmy miejsce, w którym wspólnie doczekaliśmy momentu ruszenia w kierunku kolejnej strefy. Wspólnie wyglądaliśmy jak z okładki jakiegoś boysbandu. Z naszej debiutanckiej płyty o nazwie „The Greatest Hits Vol. 2”.
Autokary nieustannie dowoziły nowe partie biegaczy i wkrótce na trawie było ciężko o wolną przestrzeń.
Wkrótce spiker oznajmił, że biegacze z czerwonej strefy mogą się zacząć zbliżać do kolejnej bramy. Pożegnałem się z Marcinami, bo istniała szansa, że już się nie zobaczymy. Oni walczyli o czas poniżej 3 h. Ja się nigdzie nie spieszyłem.
Musieliśmy się dostać z punktu „A”, do punktu „B”:
Za kolejną – i chyba ostatnią już – bramą rozpoczęliśmy kilkudziesięciometrowy spacer.
Po lewej stronie ponownie – jak rok temu – wyłoniło się największe skupisko TOI-TOI’ów jakie można sobie wyobrazić. Pamiętam, że w 2023 roku w tamtym momencie już nieźle padało. Deszcz towarzyszył nam przez większość maratonu. Tym razem było zaskakująco ciepło.
A propos kolejki do WC. Oczywiście większość popełniała pewien kluczowy błąd. Zamiast ominąć ogromne kolejki i iść na sam koniec, gdzie w kolejce było może z 6 chętnych, ustawiali się zaraz na samym początku. Kiedy piszę te słowa od maratonu minął ponad miesiąc. Istnieje spora szansa granicząca z pewnością, że kilka osób jeszcze w tej kolejce stoi.
Zrobiłem co miałem i wyszedłem na ulicę. Po kolejnym, krótkim spacerze, dotarłem do zakrętu.
W tle widziałem już strefę startową z moją falą o numerze 6:
Wbiłem się do środka i poprosiłem o zdjęcie. To był chyba moment, w którym wreszcie uwierzyłem, że ja ponownie to robię. Stoję w blokach startowych maratonu, o którym marzyłem od wielu lat. Mało tego. Ja to robię drugi raz z rzędu.
Usłyszeliśmy kolejny hymn, po czym nieśpiesznym krokiem zaczęliśmy się zbliżać w kierunku startu. W Bostonie jest zupełnie inaczej niż np. w takim Berlinie. Nie ma głośnego wystrzału, który oznajmia, że nadszedł czas na bieg. Tutaj jest tak, że hymn się kończy, spiker daje znać, że można ruszyć, po czym każdy powoli zbliża się do mety i przekracza ją na luzie.
Ostatnie zdjęcie i zaczęło się!
Cel na bieg był banalnie prosty. Nie czas, a miejsce było dla mnie ważniejsze. Chciałem się dobrze bawić i celebrować każdy metr trasy. Wchodzić w interakcję z ludźmi i dziękować im za ich doping. Tego dnia właśnie to było dla mnie najważniejsze.