Kilka zdjęć później:
trafiłem na serię podbiegów:
Wtem! Po prawej stronie dostrzegłem coś, co orzeźwiło mnie na kolejne – upalne kilometry. Była nią kostka lodu. O taka:
Nadała się w sam raz na to, co właśnie na mnie czekało. Największe ze wzniesień – słynne Wzgórze Złamanych Serc (Heartbreak Hill). Ten fragment trasy jest stromy i odczuwalny z jednego, zasadniczego powodu: podbieg pojawia się między 20, a 21 milą trasy (32-34 km). To nie jest najlepszy czas, aby właśnie rozpoczynać blisko 2 km wspinaczkę.
Zaraz u jego podnóża wykonałem pamiątkowe zdjęcie i zabrałem się za bieg.
Wzniesienie wydawało się ciągnąć w nieskończoność. Wokół mnie coraz więcej osób przechodziło do marszu. Nie byli w stanie utrzymać wcześniejszego tempa. Wcale im się nie dziwę. Było cholernie gorąco, a podbieg wyciągał z każdego resztkę sił. Robił to bardzo brutalnie i równie skutecznie.
Z daleka dojrzałem znajomą bramę, które oznaczała, że ww. podbieg będziemy mieli zaraz za plecami:
Korzystając z okazji poprosiłem o pamiątkowe zdjęcie. Wziąłem trzeci żel i zabrałem się za stromy zbieg.
Kibice cały czas mocno dopisywali, co zresztą widać m.in. na kolejnym zdjęciu:
Aktualnie przebiegałem nieopodal Boston College, co było słychać, widać i czuć. Po obydwu stronach ciągnął się szpaler młodych ludzi, którzy krzyczeli w niebogłosy, aby w tym skwarze pomóc nam dobrnąć do mety.
Spoglądam na Garmina, a część tarczy odpowiedzialna za informację o pokonanym dystansie wskazała właśnie 34 km i 999 m. Po kolejnych 100 cm byłem już zupełnie innym człowiekiem.
Nagle – ni z gruchy, ni z pietruchy – poczułem najmocniejszy skurcz łydki jaki możecie sobie wyobrazić. Mięsień wygiął się w cztery strony świata i miałem wrażenie, że z nogi wyskoczy mi zaraz ósmy pasażer Nostromo.
Cóż, mogłem zrobić, jak nie walnąć sobie pamiątkowe zdjęcie?
Nie byłem w stanie zrobić kroku, ale zdjęcie to już tak. Spojrzałem czy nie ma za mną biegaczy i zakuśtykałem na lewą stronę drogi. Rozciągnąłem łydkę i po chwili byłem w stanie kontynuować bieg. Choć raczej był to świński trucht. Pierwsze metry były nieznośnie bolesne, ale jakoś udało mi się rozpędzić do tempa w okolicy 5 minut i 14 sekund.
Łydka z powrotem dała o sobie znać. Na całe szczęście w zasięgu wzroku pojawił się punkt medyczny.
Podszedłem do namiotu i zmęczonym, ale płynnym angielskim powiedziałem w czym rzecz. Byłem przekonany, że potraktują mnie czymś zimnym i będzie ok. Nie poczułem chłodu, a jakiś płyn, który wmasowano mi w łydkę. Wydarzył się cud!
W dalszym ciągu nie potrafiłem zrobić szpagatu, ale przynajmniej znowu mogłem chodzić!
Ba! Nawet biec!
Czy wspominałem już jak było gorąco? Coś kojarzę, że chyba tak. Dodam więc tylko, że z każdą minutą było coraz gorzej. Na każdym punkcie z wodą zawartość pierwszego kubka kończyła w ustach, a drugiego na szyi. A i tak czułem się, jakbym w ogóle nie pił. To było jedno z tych pragnień, którego za żadne skarby nie da się zaspokoić.
Wykonaliśmy ostry zakręt w lewo i przy oznaczeniu 23 mili poinformowano nas, że właśnie wbiegliśmy do Brookline. Przed nami pozostał tylko Boston.
Znalazłem się na blisko 5-kilometrowej prostej.
Co tam się działo!
Ludzkich dramatów było tam już pod dostatkiem. Znaczna część biegaczy wchodziła właśnie w tryb Zombie przechodząc do marszu i starając się jakoś dobrnąć do mety. Drudzy opierali się o barierki i starali się porozciągać.
A jak było u mnie?
Napiszę tylko tyle, że ponownie musiałem odwiedzić punkt medyczny. Prawa łydka z powrotem się zbuntowała. Na całe szczęście więcej do namiotu z medykami już się nie musiałem pakować.
Pojawiły się flagi z napisem Boston. Dotarcie do miasta postanowiłem uczcić kubkiem wody.
Tak naprawdę w Bostonie biegnie się kilka ostatnich kilometrów. Wcześniej są wioski, mokradła i lasy.
W trakcie biegu nieustannie wrzucałem zdjęcia i relacje. Zdjęcie na 40-stym km mogłem podpisać tylko w taki sposób:
Tak w zasadzie od 35-ego kilometra – z małymi wyjątkami – cały czas poruszaliśmy się w dół. Zapewne to mnie uratowało przed kolejną falą skurczy.
W tle dostrzegłem już kultowy baner Citigo (info: logo firmy zajmującej się wydobyciem ropy), który doczekał się nawet osobnego wpisu na Wikipedii.
Do mety – dokładnie od tego znaku – mieliśmy zaledwie 1 milę.
Następnie dotarłem do znajomego wiaduktu, a także krótkiego tunelu, który pokonałem uczestnicząc w biegu na 5 km.
Do mety było już tuż tuż.
Skręciliśmy w prawo. Choć od samego początku wypatrywałem flagi Polski, to kibiców z Polski spotkałem dopiero po 41 kilometrach biegu. Ważne, że w ogóle byli.
Zakręt w lewo i przed oczami pojawiła się ostatnia prosta. Tak zupełnie ostatnia. Jedna z tych prostych, na której końcu jest finałowa mata z pomiarem czasu, medal i coś do picia. No i kończy się coś, na co czekało się blisko rok.
Wdusiłem record i popełniłem taki oto film:
Jeszcze mocniej zwolniłem. Choć metę miałem na wyciągnięcie ręki, to zacząłem się rozglądać na boki i starać się jak najwięcej zapamiętać. Jakkolwiek to romantycznie nie zabrzmi, to chłonąłem tę chwilę całym sobą.
Po kilkudziesięciu metrach przekroczyłem metę i powoli zaczęło do mnie dochodzić gdzie jestem, czego dokonałem i że było epicko!
Po lewej stronie minąłem namiot World Marathon Majors, w którym rok temu tak się pięknie prezentowałem na ściance:
W trakcie tego spaceru odezwałem się do kilku Polaków. Spytałem jak im się biegło i dlaczego tak fajnie. Okazało się, że właśnie idą na obiad. Powiedzieli, że mogę się z nimi zabrać.
Byłem tak głodny, że nie musieli mi tego dwa razy powtarzać.
Dopiero po jedzeniu poszedłem wziąć prysznic, a później – zgodnie z procedurą – z medalem na szyi wprost na miasto.
Ten dzień skończył się grubo po północy.
6. Epilog.
Domyślam się, że powyższa relacja jest bardziej opowieścią, niż krótkim zapisem najważniejszych wydarzeń. Że trzeba sporo czasu, aby przebrnąć przez te wszystkie zdjęcia i filmy. Tylko…. że niewiele mogłem z tym zrobić. W Bostonie – już po raz kolejny – przeżyłem tak fenomenalne emocje, że profanacją byłoby ich wszystkich nie przelać na klawisze klawiatury.
Boston po raz kolejny rozłożył mnie na łopatki i zostawił w tej pozycji na długie tygodnie. A jak się tak teraz nad tym zastanawiam, to chyba i na zawsze.
Nie ma na świecie drugiego TAKIEGO maratonu jak ten, który marzy się setkom tysięcy biegaczy na świecie.
Pogoda w trakcie biegu daleka była od ideału. Dwóch Marcinów, z którymi rozkładałem się na bluzach w miasteczku namiotowym, miało plan, aby złamać 3 h. Obydwaj dotarli 16-18 minut później. Niech to świadczy jak ciężkie były tam warunki. Mało kto uzyskał zamierzony wynik.
Było ciężko, to fakt, ale z drugiej strony cieszę się, że pogoda dopisała. Dzięki temu cała trasa była po brzegi wypełniona ludźmi. Były momenty, w których nie było widać wolnej przestrzeni wśród barierek, które odgradzały nas od siebie chyba tylko na papierze.
Przez te 42 km byliśmy jednością. Biegacze i kibice stworzyli jeden twór. Dopełnialiśmy się wzajemnie i stworzyliśmy coś magicznego. Coś, o czym będę pamiętał do końca swoich dni.
Dlaczego Boston jest tak wyjątkowy? Dlaczego tak wiele ludzi marzy, aby się tutaj pojawić?
Na pewno chodzi o walkę o pakiet startowy. W Bostonie nie ma losowania (no i chyba, że akurat brakuje Ci gwiazdki do zdobycia korony World Marathon Majors). Aby móc stanąć na starcie trzeba uzyskać czas kwalifikacji, który różni się z uwagi na wiek i płeć:
Boston to miejsce, które celebruje każdego biegacza i biegaczkę. Tutaj da się to odczuć na każdym kroku. Całe miasto od pokoleń żyje maratonem. To nie jest kwestia przypadku.
P.S. Zapraszam Was także na wszystkie relacje, które wrzucałem na Instagram.