Kto kiedykolwiek biegł w Bostonie ten doskonale wie, że pierwsze 6-7 km jest w zasadzie jednym wielkim zbiegiem. I to takim niezwykle podstępnym.
Można dać się ponieść fali i przesadzić z tempem. Siły trzeba zostawić na drugą połowę trasy, która obfituje w liczne momenty.
Po lewej stronie dostrzegłem pierwszych przebierańców. Niestety znajdowali się po lewej stronie, a ja biegłem blisko prawej krawędzi jezdni. Chwilę biłem się z myślami, czy warto się do nich wrócić. Pomyślałem: „A co mi tam!”.
Wyminąłem wszystkich zwinnie, po czym zacząłem biec w przeciwnym kierunku. Co rusz ktoś krzyczał, że to niewłaściwy kierunek. Dotarłem do postaci z Gwiezdnych Wojen i po raz pierwszy tego przedpołudnia zrobiłem sobie zdjęcie z kibicami:
Skoro oni tam byli dla nas, to ja będę tam dla nich i dam im odczuć, że są dla nas – biegaczy – niezwykle ważni.
Zaczęło się hurtowe zbijanie piątek:
Atmosfera była naprawdę nie do podrobienia i iście piknikowa. Gdziekolwiek się nie obejrzałem, widziałem setki ludzi, którzy siedzieli na kocach bądź byli w trakcie robienia grilla. Dopingowali nas wybornie się przy tym bawiąc.
Dotarłem do maty z pomiarem czasu.
Pierwsze 5 km pokonałem w następujących czasach:
1 km – 4:08 min
2 km – 4:14 min
3 km – 4:21 min
4 km – 4:26 min
5 km – 4:14 min
Nie da się ukryć, że poruszałem się znacznie szybciej, niż to początkowo zakładałem. Tym bardziej, że ja przecież w międzyczasie zawracałem na trasie i robiłem zdjęcia. To nie był tylko i wyłącznie sam bieg.
Kilometr dalej dotarliśmy do miejscowości Ashland.
Po prawej stronie dostrzegłem dziewczynkę, która trzymała w dłoniach coś, co z daleka wyglądało jak kabanos. Stała tak z tym i czekała, aż ktoś to od niej weźmie. A biegacze tylko ją mijali. Wpadłem na pomysł, aby to zmienić.
Podbiegłem do niej, spytałem się czym częstuje. Odpowiedziała, że to po prostu żelek. Długo nie musiała mnie namawiać. Porwałem jedną sztukę i podziękowałem za jej wsparcie. Widziałem, że momentalnie się uśmiechnęła. Mogła tak z tym stać i z 10 minut no i wreszcie ktoś się skusił.
Później trafiłem na nielegalną rozlewnię wody mineralnej. Również nikt się przy niej zatrzymał, więc ponownie postanowiłem wyjść przed szereg i zabrać się za konsumpcję.
Chyba czas najwyższy opisać warunki pogodowe. A więc… no…yy… było znaaaacznie cieplej, niż w 2023 roku. Wtedy temperatura nieśmiało dobijała do 10 kresek powyżej zera. Padało mniej lub bardziej. Pogoda wybitnie sprzyjała poprawianiu życiówek.
Jak było teraz?
Z każdym metrem było cieplej, więc gdy tylko mogłem, to piłem, bądź oblewałem szyję wodą. Już wtedy było ciepło, więc co to będzie później? Przewidując dalszy ciąg wydarzeń, systematycznie dbałem o właściwe nawodnienie.
Po dotknięciu planszy mocy dotarłem do kolejnego miasteczka
Trzecią miejscówką po Hopkinton i Ashland był Framingham.
Po kilku kilometrach względnego spokoju, bo wokół mieliśmy przeważnie las, stawy i domki jednorodzinne, wreszcie pojawiły się jakieś częstsze zabudowania. Wraz z nimi jeszcze więcej kibiców.
Poniżej znajdziecie namiastkę tego, co tam się wtedy działo:
Wkrótce pokonałem 10-ty kilometr. Do tego 10-ego kilometra trasa prowadziła w dół. Oczywiście były momenty, w których na horyzoncie pojawiły się krótkie i upierdliwe podbiegi, ale na tym etapie były one zupełnie nieszkodliwe.
Do mety pozostało „jedynie” 32 km. Chyba najwyższy czas jeszcze mocniej zwolnić, aby było co wspominać z trasy.
Zacząłem się rozglądać na boki i przybiegać do kibiców, którzy wyróżniali się w tłumie:
Pod względem biegowym bawiłem się najlepiej w swoim życiu. To była jedna wielka impreza, na której nie trzeba było żadnych wspomagaczy. Chyba, że mowa tutaj o endorfinie. Tej miałem aż nadto!
Całkiem prawdopodobne, że miałem już w nogach kilka podbiegów. Musicie mi uwierzyć na słowo, że chyba wszystkie elegancko przegapiłem. Wokół tak wiele się działo, że nawet nie wiedziałem, że właśnie wdrapuję się na kolejny.
Chcąc nie chcąc dotarłem do tabliczki z oznaczeniem 15-ego kilometra. Zawitaliśmy do miejscowości Nattick. Do mety pozostało więc niestety „tylko” 27 km.
Zabawne jest to, że na zupełnie zwyczajnym maratonie pozostałe kilometry odliczałbym w zupełnie innych emocjach. Istotne byłoby to, że do mety pozostało „jeszcze” 27 km, a nie „tylko”. Na zwyczajnym maratonie do mety zazwyczaj człowiekowi się spieszy. Boston rządzi się jednak zupełnie innymi prawami.