Biegnę sobie i biegnę i jest zupełnie super… gdy wtem! Po prawej stronie dostrzegłem gościa z mocnym nagłośnieniem. Było także piwo i kiełbasy na grillu.
I co?!? Będą się tak bawić beze mnie?
W życiu!
Zboczyłem z trasy i wbiłem się na imprezę. Dostałem zimne piwo w wersji light i w trakcie krótkiego tańca uaktywniłem swój wokal:
Dam sobie głowę uciąć tępym nożykiem, że nikt na te kilkadziesiąt tysięcy biegaczy nie zboczył z trasy i nie wykorzystał tej sytuacji. I nie chodzi o to, że się chwalę czy żalę i że to ja dzwonię, ale… moim skromnym zdaniem, wiele bym stracił, gdybym tej sytuacji nie wykorzystał. Nawet jeżeli tego piwa wypiłem tylko dwa łyki. Chodziło o sam fakt.
Miny ludzi, którzy puszczali muzykę dla nas – biegaczy, były bezcenne. W oczach DJ widziałem radość, że ich praca nie idzie na marne. Tak naprawdę, to na tym zależało mi tego dnia najbardziej. Chciałem wziąć udział w tym maratonie także od tej drugiej strony. Wbić się w tłum i celebrować z nimi ten bieg.
Ukłoniłem się wszystkim najniżej jak potrafiłem, po czym wróciłem na trasę maratonu. Czekali tam nam mnie kolejni kibice:
Kolejne dwa kilometry pełne były krótkich podbiegów, które po chwili stawały się równie krótkimi zbiegami. Bardzo dynamicznie zmienialiśmy swoje położeniem względem poziomu morza. Pamiętam, że w relacji z 2023 roku porównałem ten fragment do rollercoastera. No i podtrzymuję te słowa.
Na 17-stym kilometrze dotarliśmy w okolicę kościoła św. Patryka.
Biegałem to do lewej, to do prawej strony. Choć sporo piłem i właśnie sięgałem po żel z numerem dwa, czułem, że ubywa mi sił. Warunki atmosferyczne z każdą kolejną minutą były coraz cięższe. Nie wiem ile było kresek powyżej zera, ale jestem przekonany, że odczuwalna temperatura wynosiła około 30-stopni Celsjusza. Tym bardziej, że cienia było jak na lekarstwo. Nieustannie biegliśmy w pełnym słońcu.
Minęliśmy 20-sty kilometr i zameldowaliśmy się w kolejnej miejscowości – Wellesley. Podbiegi na chwilę odpuściły.
Chwilę później dotarłem do takiego oto znaku;
Z daleka było już słychać piski i krzyki.
Dla niewtajemniczonych: właśnie rozpoczynał się jeden z ciekawszych fragmentów bostońskiej trasy – „Wellesley Scream Tunnel”. Ciekawszy szczególnie dla maratończyków płci męskiej.
Co tam się działo!
Jest to kilkaset metrów, które po brzegi wypełniają uczennice koledżu Wellsley. Krzyczą, piszczą, dopingują, no i trzymają w dłoniach kartki z prostym komunikatem: „Kiss me!”.
Wkrótce, z daleka, zaczął do nas dochodzić delikatny pisk. Kilkadziesiąt metrów później był to już wrzask, a gdy zbliżyliśmy się bliżej, to ciężko było zebrać myśli.
Czy dałem się ponieść ten fali i starałem się kultywować tradycję, aby nie umarła? No…yyy…chyba tak.
Ponownie czułem się jak w bonusowej scenie z Seksmisji.
Minęliśmy tunel, a to oznaczało tylko jedno – zbliżamy się do połowy trasy.
Tunel się skończył i zaczęły się kolejne zabudowania.
Wbiegliśmy na kolejne wzniesienie, po czym dostrzegłem bramę informującą o tym, iż właśnie mijamy 21 km.
A po co mi ona? Ja chcę biec jeszcze przez co najmniej 30 km!
Podkreślam – nigdzie mi się nie spieszy!
Pierwszą połowę pokonałem w czasie 1:38 h. Postanowiłem więc, że druga część trasy będzie nieco wolniejsza. Moim celem był wynik powyżej 3:30 h. A jak będą i 4 h to też będzie super.
Pamiętam, że kolejne 2 kilometry były jakieś takie bardziej spokojne. Może to zasługa długich i szerokich prostych. Tłum się przerzedził, więc można było na chwilę odetchnąć.
Niech to Was jednak nie zmyli. Cały czas szukałem kibiców, z którymi robiłem sobie pamiątkowe zdjęcia:
Nie wiem ile stopni było w Wielkim Ptaku, ale domyślam się, że więcej, niż jego producent przewidział. Szwy na grzebiecie już dawno zaczęły się rozchodzić.