Słońce robiło co mogło, aby utrudnić nam szybki bieg. Lawirując między biegaczami dostrzegłem, że coraz większa liczba osób przechodzi do marszu. To była namiastka tego, co miało mnie spotkać za jakieś 10 km.
Dotarłem do 25-ego kilometra:
Nigdy nie sądziłem, że to napiszę, ale czy wy wiecie, że na trasie Bostonu mam już swoich kibiców? Już tłumaczę w czym rzecz.
W okolicy tego 25-ego kilometra, w 2023 roku odnalazłem w tłumie gościa z charakterystyczną planszą:
W tym roku – w dosłownie w tym samym miejscu – była kobieta, która trzymała następujący transparent:
Zbieżność kartek wcale nie jest przypadkowa.
Podbiegłem do niej i spytałem czy mnie pamięta, a ona odparła, że tak! Widocznie w 2023 roku stała nieopodal gościa, z którym zrobiłem sobie zdjęcie. Nieprawdopodobna historia, że na te kilkadziesiąt tysięcy biegaczy, po roku zapamiętała właśnie mnie. A ja znowu się tam pojawiłem i wykonałem podobne zdjęcie.
Gorąco podziękowałem jej za doping, po czym pognałem w dół najbardziej stromym odcinkiem bostońskiej trasy.
Doskonale widać to na poniższej rycinie:
Dosłownie kilkanaście metrów dalej, z lewej strony dostrzegłem punkt, na którym puszczano skoczną muzykę, a jedna z kobiet trzymała kartkę z napisem „Dance Marathon”.
W głowie zwizualizowałem sobie jedne z tysiąca *.gifów z motywem przewodnim pt: „Hold my beer!”
Po czym wydarzyło się to:
Gdybym miał komukolwiek i kiedykolwiek pokazać jedno zdjęcie czy też film z maratonu w Bostonie z 2024 r. i udowodnić, jak dobrze się bawiłem, to byłby to właśnie ww. film. Za każdym razem gdy go oglądam, to nie mogę uwierzyć, że jestem w stanie wykrzesać z siebie tyle kocich ruchów w tak krótkim czasie. I wiecie jeszcze co? Za każdym razem mam ciarki. Właśnie tyle emocji jest w stanie ofiarować Boston. Masakra!
W połowie 26-ego kilometra wbiegliśmy na wiadukt, który rozwieszono nad drogą międzystanową o numerze 95. W tle było słychać klaksony setki samochodów. Nawet z drogi pod nami ludzie nam kibicowali. To co będzie następne? Oklaski ze stacji kosmicznej, bądź z głębin Rowu Mariańskiego?
Wcale bym się nie zdziwił.
Stał też tam sobie pewien TOI-TOI, z którego nie omieszkałem skorzystać.
Zostawiliśmy za plecami wiadukt i trafiliśmy na przyjemny zbieg.
Długo się nim nie nacieszyliśmy. W niedługim czasie pojawiła się solidna dawka upierdliwych podbiegów. Gdy wzniesienie się kończyło to wcale nie rozpoczynał się zbieg, a jedynie krótka prosta, którą zmierzało się do kolejnego podbiegu.
Skręciliśmy ostro w prawo i dotarliśmy do kolejnej miejscowości. Tym razem padło na Newton.
Na jednym z tych podbiegów przystanąłem i wziąłem dodatkowy kubek z wodą:
I tutaj warto podkreślić jedną rzecz. Na trasie robiłem rzeczy, których wcale nie musiałem robić. Dotyczyło to np. dodatkowych punktów z wodą i żywnością. Korzystając z tych oficjalnych w sposób wystarczający gasiłem pragnienie.
„To po jaką cholerę brałeś dodatkową wodę? Mało Ci?!?” – spytała się mnie sprzedawczyni w pobliskiej piekarni.
Pani Irenko kochana! Już tłumaczę w czym rzecz!
Niejednokrotnie widziałem na trasie kilkuletnie dzieci, które trzymały kubki z wodą i liczyły, że ktoś po nie wreszcie sięgnie i skorzysta z ich wsparcia. Z daleka widziałem także, że nikt do nich nie podbiega. Znowu – wychodząc przed szereg – starałem się to zmienić. Choć – w początkowej części maratonu – aż tak bardzo nie chciało mi się pić, to wiedziałem, że gdy zatrzymam się przy nich i wezmę kubek, to dla nich będzie to wiele znaczyło. Nie myliłem się, bo gdy tylko to robiłem, to radość tych dzieciaków była naprawdę onieśmielająca. Chciałem się im odwdzięczyć za ich pomoc i robiłem co mogłem, aby tak się działo.
No nic. Czekał na mnie pierwszy z serii bardziej wymagających podbiegów. To była namiastka tego, co będzie na mnie czekało za kilka kilometrów.
Czy było mi tam ciężko i zupełnie źle? No może jeszcze nie aż tak bardzo, ale coraz mocniej czułem skutki upału i tych wszystkich szaleństw.
Dotarłem do maty z pomiarem czasu na 30-stym km:
Mina nie tęga, bo po zdałem sobie sprawę, że do mety pozostało tylko 12 km.