Dotarliśmy do Placu Poczdamskiego.
Do mety miałem już zaledwie kilka kilometrów.
Na końcu długiej prostej rozpoczęła się seria zakrętów:
A jak tam moja czterdziestoletnia buzia? W dalszym ciągu uśmiechnięta i wypoczęta?
Chwyćmy się proszę wszyscy za ręce i to sprawdźmy:
Tak, chyba nic się nie zmieniło.
Po dwóch zakrętach w lewo pojawiła się tabliczka z oznaczeniem 41-ego km:
Potem jeszcze ciut w lewo i w prawo i oto ona!
Ostatnia prosta do mety!
Im byłem bliżej Bramy Brandenburskiej, tym bliżej byłem Magdy i Eweliny. Emocje serio zaczęły sięgać zenitu. To może właśnie dlatego wykonałem kolejne zdjęcie z wyciągniętym kciukiem:
Wiedziałem, że będą stały po lewej stronie. Mimo, że się ich tam spodziewałem, to z nadmiaru wrażeń i bodźców, byłem z lekka oszołomiony. Zresztą widać to idealnie na poniższym zdjęciu:
Ucałowałem je, po czym poprosiłem o zdjęcie, gdy przepięknie chwytam się za boki:
Spojrzałem na Garmina, a tam w dalszym ciągu był czas, który pozwalał mi na złamanie nie 3:40 h, nie 3:30 h, a 3:20 (!!!).
Cały ten niebieski dywan przebyłem w tempie 3:35 min/km.
A metę?
A metę proszę Państwa to ja pokonałem w czasie 3:19:52!
Ostatnia dycha trwała mniej niż 43 minuty. I to po pierwszej połowie, w której skupiałem się na robieniu zdjęć i przybijaniu piątek. Skąd ja miałem na to siły? Do tej pory szukam na to odpowiedzi.
Po czym ustawiłem się w kolejce po ponczo i worek z jadłem. Idąc do kolejki napiłem się jeszcze bezalkoholowego piwa, o którym wcześniej już wspominałem. Po tym wysiłku kubek był pusty, zanim zdążyłem to zarejestrować.
Czekając po ponczo odkryłem, że kurde… no… chyba jednak jest trochę zimno. Owinąłem się nim, a następnie poszedłem odnaleźć swoje dziewczyny w puncie zbornym. Miały na mnie czekać pod literą „B” jak „Bogdoł”.
Przebrałem się w suche ciuchy, po czym poszliśmy na dużą pizzę, makaron i pączki.
Kto pokonał choć raz maraton, ten wie jak dziwne smaki człowiek nachodzą zaraz po odebraniu medalu.
Kurde mol! Właśnie zdałem sobie sprawę z jednego: jakie z tego wyjazdu i biegu będą kiedyś fantastyczne wspomnienia. Mam nadzieję, że nie odbierze mi ich nawet Alzheimer.
Jak oceniam bieg?
Dla mnie to, co wydarzyło się w Berlinie, jest dziwotą w najczystszej postaci. Serio! Rozumiem, że pogoda sprzyjała i tego dnia wiele osób miało prawo do uruchomienia takiego oto dzwona:
Ale ja naprawdę od ponad roku biegam znowu swoje 3 x 20 km. Nie ma tam jakichś szybszych jednostek czy walki z grawitacją o poprawę siły biegowej. Skąd miałem siłę, aby tak przyspieszyć na koniec? Prawdopodobnie nigdy się już tego nie dowiemy.
Zadam sobie przy Was jedno – dosyć istotne pytanie: „Marku! Po cholerę tak pajacowałeś w pierwszej połowie? Przecież Ty byś tam złamał i 3 h. Odpisz. Pilne!”
Mocno się nad tym zastanawiałem, ale… to nie łamanie 3 h było dla mnie najważniejsze w Berlinie. Chciałem poczuć ten maraton mocniej, niż w trakcie ostatnich dwóch biegów. Chciałem podziękować kibicom za ich doping. Zrobić kilka zdjęć i pozbijać z tysiąc piątek. No i… ja to zrobiłem z nawiązką.
Później „trochę” mi się przyspieszyło i właśnie z racji tego, to był chyba jeden z bardziej satysfakcjonujących biegów w moim życiu. Czy to był bieg kompletny? W pewnym sensie jak najbardziej. Przez te nieco ponad 3 h przeżyłem wszystko to, na czym najbardziej mi zależało. Był czas na wygłupy i czas na porządną, maratońską walkę.
Czy, gdybym od początku cisnął na wynik poniżej 3 h, to na mecie pojawiłaby się czas 2:59:XX? Całkiem możliwe, że tak by się stało. Najważniejsze nie jest to, że ja tego tam nie osiągnąłem, a to, że czuję, że pomimo czterdziestki, w łamaniu 3 h nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa 😉
Jak oceniam tegoroczną edycję maratonu?
Moim zdaniem było zdecydowanie za tłoczno. To właśnie wyraz „tłok” odmieniałem w głowie przez wszystkie czasy i przypadku. Zresztą… zerknijcie na poniższą tabelę zaczerpniętą z Wikipedii:
W 2013 roku, kiedy to pierwszy raz biegłem w Berlinie, do mety dotarło 36,527 osób. W 2021 roku Berlin był pierwszym Majorem na świecie dla mas, który rozegrano po covidzie. Wtedy było nad wyraz pusto. No, a teraz? 54,062 to liczba, na którą organizator chyba nie do końca był przygotowany. I nie chodzi mi o kolejki do kas Adidasa na Expo, ale o czymś tak prozaicznym, jak dotarcie do swojej strefy startowej o zamierzonej porze.
W Berlinie pobito rekord świata w ilości maratończyków, którzy w jednej imprezie masowej dotarli bezpiecznie do mety. O kilkaset osób pobito rekord z maratonu w Paryżu. Rozumiem, że w trakcie tej odsłony chodziło o jeszcze mocniejsze podkreślenie wagi jubileuszu 50-tej edycji. Mocno liczę na to, że w kolejnych edycjach będzie tak o 10 000 osób mniej. Choć brzmi to komicznie, to przy 45 000 biegaczach powinno być znacznie luźniej.
Do Berlina pewno jeszcze kiedyś powrócę. Chociaż na razie – z uwagi na pierdyliard kolejek i masakryczny tłok – mam go dość, to wiem, że wkrótce mocno za nim zatęsknię.
Jeden komentarz
Fajnie się czytało, zawsze interesują mnie relacje z tak dużych imprez. Jak myślisz, co najbardziej przyciąga biegaczy do Berlina? Chyba nie tylko trasa, ale też atmosfera, co? Czy ta kolejka do odebrania pakietów zawsze taka długa, czy to wyjątek tegoroczny? Ciekawi mnie też, jakimi radami podzieliłeś się z debiutującymi Francuzkami. Dzięki za relację, trzyma w napięciu!