Są takie starty, które pojawiają się zupełnie znienacka. W ogóle się ich nie planuje, ale jakimś dziwnym zrządzeniem losu, kilka tygodni później stoi się w blokach startowych z przypiętym numerem. Tak było u mnie z XIV Silesia Półmaratonem. W moim przypadku miał to być kontrolny start przed maratonem w Poznaniu. Chciałem sprawdzić jak tam u mnie z formą. Przy okazji miał to być także ostatni bieg z Magdą w wózku biegowym. Jak wyszło? Lepiej niż się spodziewałem. To był jeden z bardziej satysfakcjonujących startów w moim życiu.
Po pakiet udaliśmy się rodzinnie w przeddzień biegu. Biuro zawodów znajdowało się na terenie Stadionu Śląskiego. Minęliśmy bramę, a także kilka stoisk, po czym weszliśmy do środka. Wraz z Magdą odebraliśmy pakiet.
Co było w środku?
W okolicznościowym worku znalazł się numer startowy wraz z chipem, piękna koszulka, napój izotoniczny, a także buff. Jak dla mnie – idealnie. Niczego więcej nie było mi potrzeba do szczęścia.
Zdjęcie na ściance i byliśmy gotowi do jutrzejszego biegu.
Wybiła niedziela. Z samego rana przyszykowałem wózek – wyczyściłem alufele, a także dopompowałem powietrze w kołach. Zacząłem przywdziewać strój do biegania, gdy nagle Magda oznajmiła, że nie chce śniadania.
„Dziwne, zjadła może 1/4 kromki. Może po prostu nie jest głodna?” – tak sobie wtedy pomyślałem.
Niestety wkrótce okazało się, że do braku apetytu doszedł ból brzucha. Już wtedy wiedziałem, że ze wspólnego biegu raczej nici. Na cito musiałem więc wdrożyć plan B. Wygrzebałem ubrania, pas z bidonami, a także izotonik. W kilkanaście minut byłem gotowy do 4 km spaceru w stronę bramy startowej.
W międzyczasie zadzwoniłem do Tomasza i zacząłem od słów „Witaj w klubie!”. Tak naprawdę to właśnie on podsunął mi pomysł tego biegu. Ponownie jak ja, dystans 21 km i 97 m miał pokonać z dzieckiem – z synem Hubertem. Okazało się, że ten zachorował na kilka dni przed startem. Spytałem Tomasza jak planuje się dostać pod Stadion Śląski. Odparł, że spacerem. Kilkadziesiąt minut później spotkaliśmy się przed jednym z wejść do Parku Śląskiego.
Po 3 km wędrówce byliśmy na miejscu.
Oddałem rzeczy do depozytu, po czym nerwowo zacząłem pośpieszać Tomasza, żebyśmy może już tak poszli na start? Wszak dochodziła godz. 10:00. Prawdopodobnie z nadmiaru porannych wrażeń ubzdurałem sobie, że start jest o 10:15. Tak naprawdę mieliśmy ruszyć dopiero w okolicy 10:45. Przyznałem się do błędu, po czym schowaliśmy się ponownie w biurze zawodów.
Pogoda na bieg wydawała się idealna – chłodno, a nawet miejscami zimno – no i niebo szczelnie przykryte przez chmury. Zupełnie inaczej, niż w Tychach, gdzie w słońcu było ponad 34 stopnie Celsjusza.
Po kilkudziesięciu minutach z powrotem ruszyliśmy w stronę naszych stref startowych. Zrobiliśmy sobie jeszcze wspólne zdjęcie, które idealnie oddało nasze tacierzyńskie uczucia – smutek, żal i cierpienie, że wózków i pasażerów brak. Cóż… życie.
W swojej strefie spotkałem Artura i Rafała – pacemakerów na 1:30 h. Obydwóch znam już od kilku lat. Wiedziałem, że w kwestii prowadzenia na dany czas, to ekstra klasa. Ba! Champions League nawet!
No właśnie. Dlaczego ustawiłem się akurat przy nich?
Jaki miałem plan na bieg?
W pierwszej wersji (w trakcie której Magda miała mi towarzyszyć), moim celem było ukończyć połówkę w czasie 1:30-1:35 h. Po tym, gdy okazało się, że jednak biegnę sam, nie pozostało mi nic innego, jak zmieścić się w 1:30 h. Nie ukrywam, że ta wersja była mniej optymistyczna. Średnie tempo w czasie 4:15 min/km na tak wymagającej trasie? Może być różnie, ale jak nie spróbuję, to się tego nie dowiem.
Pamiętam, że spytałem Artura i Rafała o to, czy zamierzają zrobić jakiś zapas przed morderczym 2 km podbiegiem, który wyrośnie nam na 15-stym km trasy. Zaproponowałem tempo 5:40 min/km. Błagałem ich chociaż o 5:20 min/km. Ostatecznie stwierdzili, że jednak nie.
Fajni przyjaciele!
Fajni koledzy!!
Fajnie że!!! 🙁
Rozpoczęło się pierwsze odliczanie, po którym odbył się start honorowy. Po kilkuset metrach dotarliśmy do kolejnej – właściwej bramy. Tam już znajdował się licznik i mata z pomiarem czasu.
10…9…8…(…) 3…2…1
Ruszyliśmy!
Na początku panował spory ścisk. Chwilę trwało zanim bezpiecznie schowałem się za plecami pacemakerów i uformowaliśmy zwartą grupę. Wtem wpadł pierwszy kilometr i czas 4:15. Bardziej perfekcyjnie się nie dało.