Po raz pierwszy w Silesia Półmaratonie wziąłem udział w 2012 roku. To był mój drugi start w życiu i jednocześnie debiut na dystansie 21,0975 km. Pomimo wielu trudów i niepewności co do tego, czy ja to w ogóle przeżyję, do mety dowiozłem wynik 1:54:43. Byłem z siebie niesamowicie dumny. Pamiętam, że w dzień startu było cholernie gorąco. Pamiętam, też z jakim namaszczeniem spoglądałem na pacemakera z tabliczką na 2:00 h. Wiedziałem, że dla niego to będzie chałka z masłem. O siebie nie byłem taki spokojny.
Po 11 latach to ja stanąłem po tej drugiej stronie. Wraz z drugim Markiem poprowadziliśmy grupę na 1:30 h. Najszybszą wśród pacemakerów na tym dystansie.
Zapraszam na relację z tego wydarzenia.
Po pakiet ruszyłem w przeddzień biegu. Zaparkowałem niedaleko Parku Śląskiego, po czym ruszyłem w stronę Stadionu Śląskiego. Za jednym z wejść znalazłem oznaczenia, dzięki którym dotarłem do niewielkiej hali.
Pokazałem kod QR i po chwili otrzymałem pakiet startowy, który tak się prezentował:
Oprócz numeru startowego, znalazłem w nim okolicznościową koszulkę, równie okolicznościowy worek, a także paczkę kawy.
Poprosiłem o zdjęcie na ściance:
Po czym podszedłem do dzwonu, który powstał z okazji 15-tej rocznicy Silesia Marathonu. Od tego momentu, każdy kolejny maraton będzie się rozpoczynał nie od wystrzału z pistoletu, a właśnie przez uderzenia w ten dzwon.
Obszedłem kilka stoisk na niewielkim Expo, po czym udałem się do mieszkania. Byłem tak zestresowany, że wyszedłem z niego dopiero w dzień biegu.
„Skąd ten stres?” – ktoś się spyta, a ja od razu odpowiem.
Wynikał od z tego, że już samo prowadzenie grupy – czy to na dystansie półmaratonu, czy maratonu – to ogromny obowiązek. Dodajmy do tego, że trzeba pobiec na wynik poniżej 1:30 h i to na jednej z bardziej wymagających tras w Polsce.
No właśnie… to nie jest trasa, na której wystarczy biec ze stałym tempem w okolicy 4:14-4:15 min/km i wszystko się jakoś ułoży. Z racji podbiegu, który wyrasta 6 kilometrów przed metą i ciągnie się przez dobre 2 kilometry, a także kilku innych momentów, nieustannie trzeba biec z co najmniej 40 sekundowym zapasem. Trzeba dać odpocząć grupie na zbiegach i minimalnie zwalniać na każdym większym podbiegu. Jednocześnie trzeba sprawdzać czy wszyscy biegną po najkrótszej linii łączącej punkt A i B. Czy każdy pije i czy nie przybija za dużo piątek i tym samym nie traci niepotrzebnej energii. Pracy jest od groma. Ale… stres jest potrzebny. W bieganiu jestem już spełniony. Złamałem z zapasem 3 h na dystansie maratonu i 1:20 h na połówce. Teraz nadszedł czas na pomoc innym w spełnianiu ich biegowych marzeń. Właśnie taki mam plan na najbliższe kilka lat.
Oprócz koszulki, którą można było znaleźć w pakiecie, dostałem także specjalną – białą, a także dodatkową kartkę na plecy:
Dzięki temu tym bardziej rzucałem się w oczuy.
Pogoda w dzień biegu zapowiadała się idealnie. Mało wiatru, trochę słońca i temperatura w okolicy 13 stopni Celsjusza.
Wybiła niedziela. Ponownie zaparkowałem przed Stadionem Śląskim. Ubrałem pelerynę, dzięki której chłód nie był mi pisany. Wszedłem na teren stadionu, po czym wdałem się w dyskusję z kilkoma znajomymi. Fajnie jest się spotkać co jakiś czas, a bieganie jest do tego bardzo dobrym pretekstem.
W oddali odnalazłem osobę z balonami, po czym namierzyłem także pozostałych pacemakerów. Odebrałem swój balon. Byłem zwarty i gotowy:
W międzyczasie udało mi się poznać mojego imiennika, którego dopiero co poznałem, a miałem z nim spędzić najbliższe półtorej godziny. Gra wstępna nie była nam pisana. Wszystko miało się bardzo szybko potoczyć. Zanim się nie obejrzeliśmy, to staliśmy w strefie startowej.
To właśnie tam wykonano nam poniższe zdjęcie:
Wygląda jak zdjęcie ojca z synem z pierwszej wycieczki w Beskidy 😉
Wokół nas zebrała się grupa biegaczy, którzy wraz z nami chcieli pokonać granicę 1:30 h. Większość osób pytała o taktykę. Każdemu odpowiadałem w ten sam sposób: nie będzie zrywania tempa. Czy będzie trochę szybciej, czy nieco wolniej, to podbiegi/zbiegi pokażą.
Rozpoczęło się odliczanie, po czym ruszyliśmy.
Pierwsza brama nie była tą właściwą. Mata z pomiarem czasu znajdowała się kilkaset metrów dalej. Dopiero tam włączyłem Garmina i rozpoczęła moja niedzielna fucha pt: „Dowozimy jak najwięcej ludzi na wynik poniżej 1:30 h”.
Pierwszy kilometr dla każdego pacemakera jest chyba najtrudniejszy. Po pierwsze ciężko jest oszacować swoje tempo, gdy wokół porusza się tylu biegaczy. Po drugie, nawet gdy już się znajdzie prędkość przelotową, to z racji ścisku, ciężko jest ją utrzymać. Trzeba się skupić na lawirowaniu między wolniejszymi uczestnikami biegu.
Wkrótce Garmin oznajmił, że minęliśmy pierwszy kilometr. Trwał on 4 minuty i 14 sekund, a więc lepiej być nie mogło.
Skręciliśmy w lewo wybiegając z Parku Śląskiego, po czym zabraliśmy się za okrążanie części dzielnicy Józefowiec. Chwilowy podbieg szybko zamieniliśmy na zbieg i zameldowaliśmy przez centrum handlowym Silesia City Center.
Odbiliśmy w lewo, po czym znaleźliśmy się na ulicy Chorzowskiej. Przed nami było widać już katowickie rondo.
Drugi kilometr był jedynie sekundę wolniejszy od tego pierwszego. Kolejne były już znacznie szybsze:
3 km – 4:03 min
4 km – 4:03 min
5 km – 4:09 min.
Wszystkiemu winny był chwilowy zbieg, z którego trzeba było skorzystać. Wraz z Markiem założyliśmy, że musimy biec z zapasem.
Na lewej ręce miałem opaskę. Zgodnie z międzyczasami, które na niej zaznaczyłem, gdybyśmy pokonali każdy kilometr dokładnie w czasie 4 minut i 15 sekund, to metę przekroczylibyśmy z wynikiem 1:29:40. Warto było mieć jednak jeszcze nieco więcej tego zapasu, aby rozpieprzyć go na drobne na słynnym podbiegu w Siemianowicach Śląskich.
Wiem o czym piszę, gdyż z racji miejsca, w którym obecnie mieszkam, pokonuję go za każdym razem, gdy wychodzę na trening. Znam go jak własną kieszeń w świeżo wypranych gaciach w chemii niemieckiej. Lepiej się po prostu nie da.
2 komentarze
Podziwiam, ja nawet nie zbliżam się do dystansu półmaratonu.
Pięknie to opisałeś, aż chce się czytać, a jak czytam to odtwarzam sobie całą trasę Silesii i tylko kiwam głową – tak było jak gość pisze – tutaj zbieg, tam podbieg, tutaj kostka w parku, stromy podbieg do głównej bramy stadionu i na końcu ta miękka bieżnia na Stadionie. Taki dywan na ukoronowanie całego wysiłku włożonego w tę trasę. Przez ostatnie 2 lata biegałem Ultra Silesię, a po każdej mecie mówiłem sobie – nigdy więcej! A jak tylko ruszają zapisy, w mojej głowie znów zapala się żarówka – Silesia ? Przecież to twój ulubiony bieg! Trzeba się zapisać! I niech tak trwa. Gratuluję Ci zarówno wykonanego zadania jak i świetnej opowieści o Silesii. Twój plan bardzo mnie zmotywował,