Jakiś czas temu Paweł z bloga bwotr.pl poprosił mnie, abym napisał mu w kilku zdaniach dlaczego biegam maratony. Przygotowałem coś takiego:
„Maraton to dla mnie crème de la crème, który wieńczy żmudny etap przygotowań. Dystans, na który z wypiekami na twarzy czekam dwa razy w roku. To wielka niewiadoma z ogromnym znakiem zapytania, który pojawia się gdzieś w okolicach znacznika 30-ego km. Czy się uda? Dobiegnę w upragnionym czasie? Czy znowu będę sobie pluł w brodę i inne części ciała, że mnie poniosło i zrobiłem coś nie tak? Maraton – przeważnie narzekam, ale zawsze do niego wracam. Bo ten dystans jest jak magnes. Taki w wersji dla biegających masochistów: równie mocno boli co przyciąga.”
Po tym jak mu to wysłałem doszedłem do wniosku, że temat nie został przeze mnie wyczerpany. Postaram się to zrobić w tym wpisie.
[zdj. glol.pl]
To było gdzieś w roku 1997. Czasy modemów, Secret Service, telewizorów kineskopowych i chipsów Ruffles o smaku kurczaka. To właśnie przy jednej z tych paczek, oglądając mecz piłki nożnej, zacząłem się zastanawiać skąd zawodnicy biorą siłę, aby tak biegać przez te 90 min. Dokończyłem chipsy i mecz, a kilkanaście minut później prawdopodobnie poszedłem na rower. Dlaczego zwierzam się Wam z czasów mojego dzieciństwa?
Dokładnie 14 lat później zapragnąłem zmiany. Przyjrzałem się swojemu niekorzystnemu BMI i stwierdziłem, że albo coś z nim teraz zrobię, albo wkrótce ono zrobi ze mną co też będzie chciało. Wyniki ze spirometrii będą coraz gorsze. Chorować będę jeszcze częściej niż 3-4 razy w roku i zamiast dobiec do odjeżdżającego autobusu, z nosem na kwintę zwolnię i poczekam na następny.
Pod koniec 2011 r. ostro się za siebie zabrałem. Już wtedy mógłbym odegrać scenkę z 1997 r. Co prawda miałem już stałe łącze, Secret Service powstał i równie szybko upadł, kineskop zamieniłem na LCD, a o kurczakowych Ruffles mogłem co prawda tylko pomarzyć, ale reszta się zgadzała. No prawie. Piłkarzy zamieniłem na maratończyków. Ok, tamci biegali przez 90 min, a ci? 42 km i 195 m? Jaja se robicie?
Maratończyk – już sama nazwa wzbudzała respekt. Ja tutaj ledwo 30 min truchto-marszem pokonuję, a oni z podniesioną głową i z dumą biegną o wiele dłuższy dystans. No i wszyscy wyglądają tak „PRO”. Szczupli, gibcy i uśmiechnięci.
Po tym jak zacząłem pokonywać swoje kolejne bariery:
– 30 min biegu non-stop,
– pierwsza dycha,
– półmaraton w debiucie poniżej 2h,
zacząłem coraz śmielej myśleć o przebiegnięciu maratonu. Też chciałem taki być.
[Pierwszy maraton w życiu – 34. Maraton Warszawski 2012 r.]
Maraton pokonałem kilka miesięcy później. Chociaż nie, to on pokonał mnie. Do mety doczołgałem się w czasie 4:22:44. Ostatnie kilkanaście kilometrów to był spacer z grymasem bólu na twarzy. No ale stało się. Przebyłem 42 km i 195 m nie korzystając przy tym ze środków komunikacji miejskiej. Mimo wszystko byłem z siebie dumny. Czy czułem się maratończykiem? Nie. Nadal czekałem na swój wielki bieg.
Gdy to piszę przebyłem już 11 maratonów. Dobrze wspominam tylko 4:
– Berlin [2013 r.] – pierwszy zagraniczny maraton w moim życiu. Atmosfera wprost niewyobrażalnie genialna. Brak słów, aby to opisać.
– Tokio [2015 r.] – bieg zrobiony na pulsie. Cały czas trzymałem się tego, aby nie był wyższy niż 175 unm. Wiecie co? Po raz pierwszy mi się nie umarło. Do mety dobiegłem w tak zaskakująco dobrej formie, że nadal się sobie dziwię.
– ORLEN Warsaw Marathon [2016 r.] – dwa miesiące po urodzeniu się mojej córki. Na mecie otarłem się o czas poniżej 3:30 h.
– 17. PKO Poznań Maraton [2016 r.] – choć po 30-stym km było ciężko, wreszcie udało mi się złamać 3:30 h. Kolejna z barier pokonana. Można sobie postawić kolejne.
A te 7 pozostałych? Nie będę się rozwodził nad każdym z osobna. Niektóre rany w psychice są po prostu jeszcze zbyt świeże 😉
W skrócie: były to biegi, na których umierałem albo bardzo szybko (kilka razy już na 26-tym km), albo bardzo szybko i równie mocno nie mając nawet siły, aby w biegu pokonać metę. Zawsze po takim wysiłku myślałem: po cholerę mi to wszystko? Nie lepiej ograniczyć się do biegania po parku? Albo pójść na basen i w spokoju zjechać sobie rurą?
Ktoś kiedyś powiedział, że maratonu powinien spróbować każdy; że wtedy ponoć zmienia się optyka i jest zupełnie inaczej. Chyba coś w tym jest.
Nigdy w życiu nie robiłem czegoś tak męczącego. Czegoś, co potrafiłoby przynieść tyle samo bólu i cierpienia, co frajdy i spełnienia. Maraton uczy pokory. Przez te kilka godzin możesz się sprawdzić na wiele różnych sposób. Doprowadzić się na skraj wycieńczenia i spróbować jeszcze dalej przesunąć granicę.
Odkąd zacząłem brać udział w maratonach doszedłem do wniosku, że tak naprawdę większość ograniczeń siedzi w głowie. Wiem, brzmi to nieco banalnie. W 1997 roku dziwiłem się jak można biegać przez 90 min. 14 lat później – jak pokonać 42 km i 195 m.
A teraz?
Wiem, że na wiele mnie stać. Że maratony są dla ludzi i dzięki systematycznym treningom każdy jest go wstanie pokonać.
No nic, ubieram buty i zabieram się do roboty. 3:20 h samo się nie złamie.
I tak na zupełny koniec: biegacie maratony? Czy ten dystans macie dopiero przed sobą?
Dajcie znać co, jak i dlaczego.
2 komentarze
No piękna sprawa, ja myślałem, że Ty się urodziłeś już z butami do biegania a tu, że niby gdzieś tam zaczynałeś… 😀 No to wielu udanych i ciekawych tras Ci Marku życzę!
Ja to się urodziłem z płaskostopiem, które latami pielęgnowałem 😉
Wielkie dzięki! Mam nadzieję, że będzie ich coraz więcej 🙂