W czerwcu pokonałem 15 000 km, zacząłem biegać w grupie, a także zacząłem łzawić na widok traw. Co jeszcze się wydarzyło? Chwyćmy się za ręce i sprawdźmy to proszę.
Zapraszam na podsumowanie.
1. Kilometraż.
Tak prezentuje się kalendarz:
Na początku czerwca było jeszcze po staremu: w środę 20 km, a w weekend z 50 km. Im bliżej było do 3 lipca br., a tym samym – do próby zmierzenia się ze Szlakiem Dwudziestopięciolecia PTTK – tym kilometrów było mniej. Pod koniec miesiąca starałem po prostu odpoczywać. Treningi miały wtedy maksymalnie 10-15 km.
W czerwcu przebiegłem dokładnie 211 km.
Ni mniej, ni więcej.
2. 15 000 km.
12 maja 2018 r. udało mi się pokonać 10 000 km. Z tej okazji popełniłem wtedy -> okolicznościowy tekst. Kilka tygodni temu – tak z zupełnej ciekawości – na nowo zsumowałem sobie wszystkie kilometry. Wyszło mi na to, że 15 000 km padnie dosłownie za chwilę.
I tak się stało:
Dokonałem tego dokładnie 11 czerwca 2020 r., o godz. 11:29, w tym oto miejscu:
15 000 km to już całkiem sporo. Przy 10 000 km, tak zupełnie na wschód, dotarłbym m.in. do Władywostoku. A teraz? Zabrakłoby mi kontynentu. Zresztą z południem byłoby to samo. Do Przylądka Igielnego – na piechotę – jest „tylko” 13 107 km.
Jeżeli wziąłbym pod uwagę, że rokrocznie będę biegał ok. 3 000 km, to 20 000 km powinienem przekroczyć w lutym 2022 r.
Powyższą planetę powinienem okrążyć na początku 2028 r.
Zobaczymy co z tego wyjdzie, ale jakby co, to jestem dobrej myśli.
3. Trening z makiem w tle i początek turbo alergii na trawy.
Pewnego czerwcowego popołudnia spytałem Tomasza o to, czy w najbliższy weekend biegnie w jakieś fajne miejsce. Odparł, że w maki. Pomyślałem, że też tak chcę i mu się kulturalnie wprosiłem na trening.
Było zjawiskowo!
Zresztą zerknijcie sobie na poniższe zdjęcie:
Wzruszenie odebrało mi mowę. Okazało się, że to był początek okresu, w którym trawa zaczyna pylić, a ja cierpię kichając i łzawiąc na potęgę.
Tydzień później byłem z Magdą w ZOO. Wróciłem z niego z oczami, jak minister Szumowski po zakupie serii respiratorów:
Ledwo dotarłem do mieszkania. To był także chyba pierwszy raz w historii mojego biegania, gdy – z racji alergii – nie szedłem na trening przez kilka następnych dni.
Trawo – ranisz mnie 🙁
Możesz przestać? :/
4. Powrót Shin Splints Prosterior.
Jakiś czas temu napisałem, że dawno nie miałem kontuzji. No i chyba ktoś to przeczytał, wcisnął przycisk z napisem „Teraz!” i się podziało. Po 2 latach wrócił do mnie Shin Splints Posterior. Ból w okolicy piszczela, po wewnętrznej stronie i tak zaraz nad kostką.
Rozpocząłem intensywny masaż, jeszcze bardziej przykładałem się do rolowania, by na końcu sobie to miejsce dodatkowo schładzać i rozgrzewać jednocześnie.
Pomogła mi dopiero wizyta w Blueball – Centrum Rehabilitacji, Osteopatii i Treningu. Dopiero tam zadziała się magia.
Po tym wydarzeniu obiecuję – wszem i wobec – że mocniej skupię się na ćwiczeniach.
Tak, aby kontuzja wróciła dopiero za co najmniej 6 lat.
5. Treningi z grupą biegową „Siemianowice i Przyjaciele Biegają”.
Jest u nas w mieście grupa biegowa „Siemianowice i Przyjaciele Biegają”. Jakoś zawsze było mi z nimi nie po drodze, bo ich godziny treningów, kolidowały z moimi. W czerwcu postanowiłem to zmienić.
Na tego typu treningach byłem pierwszy raz w życiu. Do tej pory biegałem z maksymalnie dwójką znajomych. Tym razem było ich więcej i mało kogo znałem. Na wspólnych treningach z SiBS byłem 3 razy i wiem, że na tym nie poprzestanę. W grupie jest zdecydowanie raźniej.
Chyba mi tego brakuje. Szczególnie po tych kilku latach biegania z Magdą, z którą najpierw prowadziłem monolog, później żywo dyskutowałem, a następnie śpiewałem z nią piosenki.
Możliwe, że wkrótce wrócę do samotnych treningów. Na razie będę się jednak socjalizował.
Na tyle, na ile czas mi na to pozwoli.
Do następnego!