Tak jak już wspomniałem, dla mnie ten półmaraton miał być testem przed maratonem w Gdańsku, który czekał na mnie 10 kwietnia. Od połowy grudnia trenuję pod skrzydłami Dawida Maliny z Inżynierii Biegania. W dalszym ciągu biegam tylko 3 razy w tygodniu, ale gołym okiem widzę, że spędzam ten czas zdecydowanie bardziej produktywnie. W trakcie październikowego Półmaratonu Królewskiego, udało mi się dobiec do mety z wynikiem 1:20:44 [relacja]. Przed Marzanną pomyślałem, że fajnie byłoby spróbować zejść poniżej 1:20 h. Przedyskutowałem to z Dawidem, który dał mi zielone światło. Miałem zacząć biec w tempie 3:45 min/km, a jak wystarczy sił, to jakieś 3 kilometry przed metą, miałem spróbować przyspieszyć. Na papierze wyglądało to całkiem rozsądnie. Mimo pewnych obaw, które były związane z utrzymaniem tak mocnego tempa, postanowiłem, że dam z siebie wszystko. A co wyjdzie, to wyjdzie. Tyle w temacie.
Ostry zakręt w prawo i znaleźliśmy się na kolejnej prostej. Prawą stroną zaczęliśmy obiegać Błonia. Przed sobą mieliśmy Kopiec Kościuszki. Pojawiło się oznaczenie „2 km”. Garmin poinformował mnie, że ostatni kilometr trwał 3:44 min. Tempo było bliskie idealnemu. Teraz trzeba było w nim tylko wytrwać.
Z każdą chwilą grupa zaczęła się coraz bardziej rozciągać. Tak po 2-3 kilometrach biegłem wśród 4-5 biegaczy. Przez chwilę nawet do jednego z nich zagadałem mówiąc, że „W takim tempie do mety i będzie elegancko ♥”. Spojrzał się na mnie i nic nie odpowiedział. Myślałem, że coś do mnie ma; że czymś mu podpadłem :/ Okazało się, że z pośród tych wszystkich biegaczy, zagadałem akurat… obcokrajowca. No nic, zdarza się.
Zakręt w lewo i kolejną prostą dotarliśmy w okolicę Wisły.
3 km – 3:45
4 km – 3:43
W połowie czwartego kilometra czekał nas pierwszy z kilku podbiegów. Serpentyną w prawo, wbiegliśmy na Most Zwierzyniecki, którym przedostaliśmy się na drugi brzeg Wisły.
Oznaczenie 5 km: czas 18:45 (24 pozycja w klasyfikacji OPEN).
Na razie wszystko szło zgodnie z planem.
Zaraz za mostem skręciliśmy w prawo i wkrótce znaleźliśmy się na deptaku, którym przez kolejne kilka kilometrów, biegliśmy wzdłuż Wisły. Zanim jednak do niego dotarliśmy, musiałem wykonać niezwykle ostry skręt w prawo:
Im człowiek szybciej biegnie, tym trudniej jest mu wykonywać tego typu ewolucje. Tempo w okolicy 3:40 min/km wcale temu nie sprzyja. To był niestety jeden z wielu tak hardkorowych zakrętów, na których prawie hamowało się do zera, aby za chwilę z powrotem rozpędzić się do założonej prędkości. Takie zrywanie tempa nie należy do najprzyjemniejszych.
Bardzo fajnie udało mi się złapać rytm. Kolejne kilometry wchodziły więc wzorowo:
6 km – 3:45 min
7 km – 3:45 min
8 km – 3:45 min
Na 9-tym, moja 5-osoba grupa zaczęła się przerzedzać. Spojrzałem na pomiar z Garmina i wydawało mi się, że 2-3 zawodników trochę przyspieszyło. Spojrzałem na biegacza, którego zagadałem przed startem i stwierdziłem, że chyba przyspieszyli. Do tej pory nie wiem czy tak było w rzeczywistości, czy jednak to ja to niewłaściwe oceniłem. Zwolniłem, no i ten 9-ty km okazał się być najwolniejszy. Trwał 3 minuty i 53 sekundy.
Tutaj pojawiło się kolejne z wielu pytań: Co zrobić w takim wypadku? Zabrać się z nimi i na zmianę chronić przed ewentualnymi porywami wiatru? Czy raczej biec swoimi tempem i rozpocząć indywidualną walkę z podmuchami znad Wisły?
Z tych kilku opcji wybrałem ostatnią. Bałem się przyspieszać. Od kilkudziesięciu minut moje średnie tętno znajdowało się w okolicy 182 bpm, a przede mną była jeszcze ponad połowa dystansu.
Przed nami wyrósł Most Retmański, a pod nogami znalazła się kostka brukowa. Pech chciał, że na tej kostce trzeba było wykonać skręt. Skupiałem się więc na tym, aby stawać na największych kamieniach. Omijałem te mniejsze, a także spore wyżłobienia między nimi. Ostatnie co bym chciał, to zatopić w nich but, pięknie wygiąć stopę i z soczystym przekleństwem zakończyć bieg.
Czekała nas kolejna przeprawa przez Wisłę. Mieliśmy tego dokonać za pomocą Kładki Ojca Bernatka. Na środku znajdowało się oznaczenie 10-ego kilometra i mata z pomiarem czasu. Dychę pokonałem w 37 minut i 30 sekund (25 miejsce w klasyfikacji OPEN).
Za ww. kładką, choć czekał nas zbieg, pojawiły się największe schody tego przedpołudnia. Namieszały one pacemakerom, biegaczom walczącym o życiówki i firmie, która musiała później zweryfikować kilka tysięcy wyników. Już piszę w czym rzecz.
Zgodnie z atestem PZLA, zaraz za kładką mieliśmy skręcić w lewo i w ten sposób pokonać ten fragment trasy:
Okazało się, że pojawiło się tam kilka barierek więcej i każdy z biegaczy musiał nadłożyć dodatkowe metry. Wtedy oczywiście o tym nie wiedziałem i jak gdyby nigdy nic, biegłem tak, jak prowadziła trasa:
Pomimo tych licznych, ostrych zakrętów, 11-sty kilometr był najszybszym z całego półmaratonu: 3:35 min. Gdy to zobaczyłem, od razu zwolniłem.
Zdziwił mnie fakt, że wcześniej Garmin informował mnie o kolejnych pokonanych kilometrach w okolicy flag z ich oznaczeniem. Tym razem flaga – tak na oko – znajdowała się ponad 200 metrów przede mną. Od tej pory działo się tak za każdym razem. Zdziwiony parłem jednak dalej. Na dogłębną analizę przyjdzie jeszcze czas.
Te szybkie zakręty i mosty, a także kładki to nic w porównaniu z najbardziej wymagającym fragmentem trasy, który wkrótce miał nastąpić. Zaczęło się niewinnie, bo od podbiegu w okolicy Wawelu. To właśnie tam Mateusz zrobił mi poniższe zdjęcie:
Później było tylko ciekawej. Rozpoczął się podbieg, który trwał bite 2 kilometry. Plantami mieliśmy okrążyć Stare Miasto i dostać się z powrotem w okolicę Wisły. To tam najbardziej dostałem po czterech literach. Poczułem pierwszy i tak mocny kryzys. Może to za sprawą mojego tętna? Większość tego podbiegu pokonałem na tętnie 188 bpm.
Tempo zdecydowanie spadło. Z 3:45 min/km (12 km), na 3:51 min/km (13 km) i następnie na 3:52 min/km (14 km). Obawiałem się, że jak tak dalej pójdzie, to te kilka dodatkowych sekund, na każdym kolejnym kilometrze, może przesądzić o złamaniu 1:20 h. W głowie pojawiły się pierwsze czarne myśli. Głosy podpowiadały: „Marek! Po cholerę się tak męczyć?!? Zwolnij! Masz kredyt hipoteczny do spłacenia!”. W połowie ww. okrążenia pojawił się delikatny zbieg. Wyrównałem oddech i wziąłem żel, który popiłem wodą z softlaska.
Głosy ustały.
10 komentarzy
Gratulacje, piękny wynik!
Zamierzasz w tym roku brać udział w serii biegów RunCzech?
W tym roku chyba odpuszczę, bo czekają mnie inne starty 😉
A Ty planujesz pobiec w Czechach?
Prawdopodobnie tak, choć jestem na zupełnie innym etapie przygody z bieganiem niż Ty. Z punktu widzenia logistycznego (czytaj: mieszkańca Śląska) będzie to jednak najlepsze rozwiązanie do rozpoczęcia przygody z połówkami niż tułaczka po Polsce – szczególnie po przeczytaniu Twoich relacji.
To super, że ktoś jednak czyta te moje relacje i mogą się one komuś przydać 😉
Gratuluję! Jestem pod wrażeniem i życzę powodzenia na maratonie. Mam nadzieję, że tym razem się już uda
Wielkie dzięki 🙂
Szacun, piękny wynik przy takiej objętości treningowej 🙂
Dzięki! 🙂
Na podobnej objętości przygotowuję się do łamania trójki w maratonie. Wielki dzień już 10 kwietnia.
Zobaczymy co z tego wyjdzie 😉
Jeżeli mogę zapytać: w poście pojawiają się zdjęcia panów Ryszarda Kułagi i Mateusza Gałązki, czy są gdzieś ogólnodostępne galerie Ich autorstwa? Poza tym gratuluję wyniku, sam jestem na etapie łamania 1:30.
Jeżeli chodzi o zdjęcia Ryszarda Kułagi, to link do galerii pojawił się na oficjalnym profilu FB organizatora biegu. Jeżeli chodzi o Mateusza, to znajdź na FB jego profil: „Mateusz Gałązka Fotografia”.