W Półmaratonie dookoła Jeziora Żywieckiego do tej pory wziąłem udział trzykrotnie. Na trudnej – żywieckiej trasie debiutowałem w 2014 roku. Relacja z tego biegu była w zasadzie jednym z pierwszych tekstów, który ujrzało światło dziennie na drodzedotokio.pl. Poszło mi wtedy nawet całkiem nieźle, bo metę pokonałem w czasie 1:36:27.
Do Żywca wróciłem jeszcze w 2016 [1:31:34] i 2018 roku [1:30:42]. W pamięci utkwił mi szczególnie ten 2018 rok. Temperatura odczuwalna wynosiła wówczas -16 stopni Celsjusza. Płakałem jak bóbr, gdy rozbierałem się z kurtki i ustawiałem na starcie. Jeszcze nigdy w życiu nie było mi tak zimno. No, ale jakże było tym razem? Czy chłód był równie przejmujący? Jaki wynik uzyskałem na mecie?
Tyle pytań, a na razie tak mało odpowiedzi. Zapraszam więc na poniższą relację, w której odpowiem na kilka fundamentalnych pytań pokroju: „Co?”, „Jak?” i „Dlaczego?”.
Zapraszam!
Do Żywca udaliśmy się rodzinnie w składzie ja, córka Magdalena i żona Ewelina. Wyruszyliśmy z niewielkim opóźnieniem, stąd też wyciskałem z Tipo ile się dało, aby na miejscu mieć jeszcze wystarczającą ilość czasu, aby znaleźć jakieś fajne miejsce parkingowe i na spokojnie odwiedzić biuro zawodów. O dziwo zaparkowałem bez żadnego problemu. Widziałem jednak, że z każdą kolejną minutą ta sztuka była coraz mniej wykonalna.
Wkrótce skierowaliśmy się na rynek, gdzie mieściło się niewielkich rozmiarów biegowe miasteczko i biuro zawodów.
Pokazałem kod QR i po chwili w moich dłoniach znalazł się pakiet startowy, który prezentował się następująco:
Oprócz numeru startowego znalazłem tam jeszcze 2 batony, wodę mineralną, piwo 0%, piernik, a także okolicznościową koszulkę, o której będzie jeszcze w dalszej części programu.
Wróciliśmy do samochodu, aby nieco się ogrzać. Choć tym razem nie było 16 kresek na minusie, to odczuwalna temperatura wynosiła zaledwie kilka stopni na plusie. Było ich więcej, gdy wychodziło słońce. Gdy tylko się chowało, to sytuacja wracała do normy.
No i gdy tak sobie wspólnie siedzieliśmy, przed naszym samochodem zatrzymał się inny pojazd. Zza tylnych drzwi wyłonił się pasażer, po czym – szukając miejsca postojowego – zaczął podchodzić do biegaczy schowanych w pojazdach i pytał każdego czy…. przypadkiem zaraz nie będą wyjeżdżać, bo on by sobie na ich miejscu zaparkował.
I serio widziałem w jego oczach nadzieję, że tak się właśnie stanie. Słodziak i tyle! Miejsca nie znalazł i ostatecznie pojechał dalej szukać szczęścia. Nie ważne. Zostawmy to najsłabsze ogniwo z tego pojazdu i wróćmy do dalszej części opowieści.
Bieg miał się rozpocząć o godzinie 10:00. Dokładnie 35 minut wcześniej rozpocząłem ceremoniał związany z przywdziewaniem biegowego stroju, a także z zainstalowaniem wszystkich gadżetów pokroju Garmina, frotki, żelu i softflaska. Jako wierzchnią warstwę – aby ochronić się od zimnych porywów wiatru – wybrałem przeciwdeszczowe ponczo.
Mój niebieski ortalion był żywo komentowany. Kilka osób rzekło coś pokroju: „Hehehe! A co? Będzie padać?!? xD”. Odpowiadałem, że niekoniecznie, ale przynajmniej nie wychłodzę się bardziej przed startem, tak jak Ty! xD.
Pokręciłem się chwilę po rynku, po czym wszedłem do swojej strefy startowej.
Już z daleka dostrzegłem w niej Marcina i Janusza.
Z Marcinem (numer 3112) przepięknie współpracowałem w trakcie maratonów w Berlinie czy w Warszawie. Udało nam się także spotkać w Gdańsku czy na połówce w Tychach. Wiecie, to jest jedna z tych osób, którą widzę zaledwie 1-2 razy w roku, a rozmawia się nam tak dobrze, jakbyśmy właśnie wrócili z baletów na Mariackiej w Katowicach. No, ale kurde. Ja już użyłem ponad 600 słów w tym tekście, a nawet nie wyruszyłem. Chyba najwyższa pora przejść do meritum.
Do startu było zaledwie kilka minut. Słońce zaczęło coraz mocniej przygrzewać w głowę. Pomyślałem: „A niech mi tam!” i szybko podbiegłem do Eweliny, aby zamienić czapkę zimową na taką z daszkiem. Bardziej gotowy już być nie mogłem.
Ustawiłem Garmina, po czym ruszyłem przed siebie:
Po jaki czas ja w ogóle ruszyłem? Bo jakieś założenia musiałem przecież mieć?
Napiszę w ten sposób: w zeszłym roku połówki wykręcałem w okolicy 1:21-1:22 h. Półmaraton w Żywcu był moim pierwszym startem w 2024 roku. Takie pierwsze starty w danym roku niosą ze sobą spory pierwiastek niepewności. Jako, że nie trenuję, a w dalszym ciągu biegam po swojemu 3 razy w tygodniu po 20 km, byłem szalenie ciekawy co też zostało z tej mojej formy z zeszłego roku. Dwa – trasa w Żywcu należy do najtrudniejszych asfaltowych połówek w Polsce. Jest wymagająca, ale też szalenie satysfakcjonująca. Na pewno trzeba mieć do niej respekt. Zmierzam do tego, że wybrałem sobie chyba najtrudniejszy bieg, aby sprawdzić się, na jakim obecnie etapie się znajduję. I już tak zmierzając do końca tego wywodu: wiedziałem, że jestem w stanie złamać 1:30 h. Fajnie, gdyby udało się zejść poniżej 1:25 h. Właśnie z tym ostatnim założeniem przekroczyłem linię startu. Postanowiłem, że dam z siebie wszystko, a co będzie, to czas pokaże, a podbiegi zweryfikują.
Ostry zakręt w lewo i wkrótce zostawiliśmy za plecami rynek. Wiedziałem, że następne w kolejności będzie rondo i most, na którym prawie zawsze wiatr chce oderwać głowę od reszty ciała. No i zazwyczaj chce to zrobić w miejscowym znieczuleniu, a więc za pomocą arktycznych podmuchów wiatru. Jeszcze przed rondem Garmin oznajmił, że pierwszy kilometr trwał 3 minuty i 41 sekund. Wiedziałem, że pierwsze 5 km będzie stosunkowo z górki, a więc nie myślałem o tym, aby zwolnić.
Obiegliśmy rondo lewą stroną, po czym zameldowaliśmy się na moście. O dziwo wiatr nie dawał się we znaki. Było nawet całkiem przyjemnie.
Koniec mostu oznaczał, że właśnie pokonałem drugi kilometr. Okazał się wolniejszy od poprzedniego o całe 11 sekund. Ostry zakręt w prawo i rozpoczęliśmy okrążanie Jeziora Żywieckiego.
Kolejne kilometry wpadały koncertowo. Czułem moc i siłę i nawet znalazłem biegowego partnera, z którym ładnie się uzupełniałem. Raz on prowadził, a raz ja. Ani się nie obejrzałem, jak minąłem matę z pomiarem czasu na 5-tym kilometrze.
Pierwszą piątkę pokonałem w czasie 18:52 min. Znajdowałem się na 32 miejscu w klasyfikacji OPEN, a średnie tempo wynosiło 3:46 min/km. Pomyślałem, że całkiem nieźle mi idzie i aby to uczcić, skręciłem w prawo. Moim oczom ukazał się pierwszy punkt z wodą.
Podbiegłem do jednego z ostatnich wolontariuszy i zamiast kubka, chwyciłem… zakręconą butelkę o pojemności 0,5 l. Przeżyłem déjà vu z 2018 roku. Wtedy też, zamiast kubków, wolontariusze raczyli biegaczy wodą z butelek. Narzekałem – i nie tylko ja – że niezbyt to rozsądne. Nikt nie wypije przecież pół litra wody na raz, a nie każdemu chce się taszczyć ze sobą butelkę przez resztę trasy.
Jak się to kończyło? W tempie w okolicy 3:46 min/km trzeba było sobie taką butelkę odkręcić, wziąć łyk i niestety, porzucić ją na poboczu. Szkoda, bo sporo wody niepotrzebne się ulało. Dlaczego nie zdecydowano się na jednorazowe kubki? To jest pytanie, które nurtowało mnie do późnych godzin nocnych jeszcze następnego dnia.
Gdy kończyłem pić, to zdałem sobie sprawę, że żarty się skończyły. Szósty kilometr był jeszcze spoko, bo pokonałem go w 3:48 min. Kolejny już nie za bardzo. Pojawił się pierwszy znaczący podbieg. Taka wersja demo tego, co mnie będzie jeszcze dzisiaj czekało. Zresztą chwyćmy się wszyscy za ręce i spójrzmy jak wyglądał:
7% już zaczęło robić robotę. Wtedy też zdałem sobie sprawę z tego, iż strzałem w dziesiątkę była decyzja o porzuceniu zimowej czapki. Co dziwne i niespotykane, po raz pierwszy na trasie w Żywcu było mi ciepło. Ba! Miejscami nawet gorąco. Nie sądziłem, że kiedyś coś takiego napiszę.
Przyznam się też bez bicia, że po dotarciu na koniec pierwszego, znaczącego wzniesienia, na kilkanaście sekund przeszedłem do marszu. Uspokoiłem tętno, które dobiło do 185 unm i wziąłem łyk wody z softlaska. Byłem gotowy do dalszej drogi.
Ta na szczęście wiła się w dół. Co prawda nie trwało to długo, ale jednak.
Po powolnym 8-mym km (4:18 min), wreszcie mogłem się rozpędzić. 9-ty km był już o wiele szybszy (3:51 min). Wkrótce pojawiła się kolejna mata z pomiarem czasu. 10 km pokonałem w czasie 38:45 min.
Średnie tempo spadło z 3:46 min/km na 3:53 min/km.